KIEDRZYŃSKI *ŻYCIE JEST SKOMPLIKOWANE*
Teatr Letni. Życie jest skomplikowane, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Wiktora Biegańskiego. Dekoracje Karola Frycza (11 V 1932).

Stwierdziłem kiedyś, że Kiedrzyński pisze co drugą sztukę dobrą. Cieszę się na następną. Co się tyczy obecnej, budzi ona w widzu aż nazbyt wiele sprzeciwów natury logicznej, estetycznej, moralnej; wypuszcza go z teatru zmęczonym, niezadowolonym...
Wewnętrzny spór z autorem zaczyna się od samego tytułu. Życie jest skomplikowane. Zapewne, i bardzo; ale - inaczej. Skomplikowane bywa wieloma prawdziwymi i urojonymi trudnościami, nawet między ludźmi, którzy sobie dobrze życzą. Zwady miłosne, nieporozumienia między kochankami należą do najstarszej tradycji teatru. Jest w samej naturze miłości potrzeba tej gry, przedłużającej okres zalotów, owe zmagania się ambicyj, próby sił, te burze, po których tym rozkoszniejszą jest słodycz pojednania. Ale oprzeć trzy akty - rozgrywające się na przestrzeni wielu miesięcy - na nieporozumieniu, które jedno słowo mogłoby rozproszyć, na nieporozumieniu pozbawionym głębszego sensu, to jest doprawdy zbyt ryzykowne. Zresztą, niech czytelnik osądzi.
Zatem On i Ona. On - zbiedniały młody panicz o starym szlacheckim nazwisku, na razie urzędnik z głodową pensyjką, przystojny chłopak. Oddając często buty do naprawy, poznaje córkę szewca z suteren, Anię, i zakochuje się w niej głęboko. Ale nie mówi jej tego, zachowuje się wobec niej raczej dwuznacznie. Oto czemu: jest ubogi, pragnie najpierw odzyskać milionowy rodzinny majątek na zasadzie rewindykacji dóbr skonfiskowanych niegdyś powstańcom; wówczas dopiero chce jej wyznać swe uczucia i uczynić ją swoją żoną.
Znamy tę starą kliszę; to miłość ubogiego młodzieńca, która pokutowała w teatrze lat temu pięćdziesiąt. Wówczas młodzieniec z dobrej rodziny kochał się skrycie w jakiejś hrabiance czy córce milionera; ambicja nie pozwalała mu wyznać swej miłości, którą traf musiał z niego wydzierać. Ale jakie to ma zastosowanie dzisiaj i tutaj, wobec córki biednego rękodzielnika, która zresztą skończyła uniwersytet i samodzielnie pracuje?
Nie dość na tym. Aby skłonić adwokata do zajęcia się procesem - w którym zresztą ów adwokat widzi doskonały interes - młody Rohoyewski musi użyć protekcji jego eks-przyjaciółki, trywialnej i gruboskórnej panny Miry; musi jej nadskakiwać, afiszować się z nią, łudzić ją nadzieją małżeństwa. Tutaj - nieśmiały i nadczuły wzdychacz, tam - frant i gigolak, wieszający się przy kokotce. Wszystko dla odzyskania majątku, a majątek dla Ani. Ania nie umie sobie zdać sprawy z postępowania Rohoyewskiego, który w dodatku tygodniami nie pokazuje się jej na oczy, rozbudziwszy w niej wprzódy najsłodsze nadzieje. To wszystko jest w istocie dość skomplikowane, ale niech autor tego nie zgania na "życie"!
Ania znowuż komplikuje rzecz na swoją rękę, ale już zrozumialej. Kocha się na zabój w tym przystojnym chłopcu, który imponuje jej "rasą". Nie wie, co ma myśleć o jego wstrzemięźliwości w okazywaniu uczuć. Wie natomiast o jego możliwościach odzyskania majątku i boi się tego dla Lucjana. Boi się, że stanie się hulaką, złotym młodzieńcem, nicponiem, ale jeszcze bardziej boi się tego dla siebie; lęka się, że pieniądze staną murem pomiędzy nimi, że ich rozdzielą różnice społeczne i towarzyskie, które zatarła wspólna bieda. Może podświadomie kombinuje tak: "Najpierw niech się ze mną ożeni, a potem będzie czas rewindykować majątek." Niepokoi ją "demoniczna" Mira i zagadkowe z nią stosunki tego ubogiego chłopca. Dość, że panna Ania puszcza się na dość brzydką intrygę. Będąc sekretarką adwokata, który prowadzi sprawę Lucjana, i czując, że ma nad tym starszym panem nieograniczoną władzę, stawia mu alternatywę: "Albo pan porzuci proces, albo przestanę być pana sekretarką, nie zobaczy mnie pan na oczy." Ponieważ adwokat ulega jej w tym jedynie pozornie, pokątnie zaś lawiruje w ten sposób, aby Lucjana zbliżyć do Miry, a oddalić od Ani, powstaje w tym kwartecie dość nużąca komedia nieporozumień, w której Lucjan posądza Anię o interesowne miłostki z adwokatem, Ania zaś wierzy w romans Lucjana z Mirą. Szereg scen krzykliwych, płaskich, w których odmienia się we wszystkich formach: "on jest twoim kochankiem, ona była twoją kochanką, ty będziesz jej kochankiem" etc. W końcu rzecz supła się tak, że pozór staje się niemal rzeczywistością: Ania, na złość Lucjanowi, zaręcza się z adwokatem, Lucjan przez zemstę udaje, że wyjeżdża z Mirą... I już, już grozi, że Ania pójdzie do ołtarza z apoplektycznym mecenasem, kiedy poczciwy Franek, niegdyś szewski czeladnik u ojca Ani, obecnie wpływowy pan poseł i polityk, podejmuje się, niby Molierowska Doryna, pogodzić zakochanych...
Ten Franek to najlepsza figura w sztuce. Z gatunku "nowych panów", ale "na warszawski manier"; o języku pełnym owych "wentualnie, aktualnie, faktycznie", przepychający się łokciami z radosnym tupetem, bez cienia wahań i wątpliwości, ten Franek jest przeciwieństwem życia skomplikowanego. Dla niego jest ono bardzo proste: kiedy mu na przykład kobieta przypadnie do serca, nie pyta o jej aktywa i pasywa, o przeszłość i o przyszłość, po prostu cmok ją w mankiet i "lu" do ołtarza. Ten Franek jedyny żyje tu na scenie i nieci radość swymi doskonałymi powiedzonkami.
Druga figura, która mogłaby być interesująca, to sama Ania, ta proletariuszka wygłaszająca z takim ogniem apologię rasy i popierająca ją psim i końskim przykładem; dziewczyna mocna, przemyślna, zapamiętała, brutalna. Postępowanie Ani bardzo dalekie jest od poprawności, czego nie mam zamiaru krytykować. (Na tym polegają konflikty dramatyczne, że nie wszyscy postępują tak, jakby powinni!) Jest bardzo bezwzględna, kiedy na własną rękę podstępnie paraliżuje zamiary Lucjana i rujnuje przyszłość człowieka, który nie dał jej żadnych praw do swego życia; jeszcze mniej smaczne jest, że ucieka się w tym celu do szantażu uczuciowego na osobie zakochanego w miej krętacza. Szczerze wstrętna staje się ta Ania, kiedy decyduje się oddać rękę staremu kauzyperdzie, który budzi w niej tylko odrazę i któremu zatruje życie. - W dawnych komediach wychodziły tak kobiety za mąż "na złość", bo nie miały innej drogi (chyba pójść do klasztoru), ale dziś? Wszystko to nie jest właściwie zarzut wobec panny Ani; jaka jest, taka jest; ale co nas razi, to stosunek autora do tej figury, którą najwidoczniej promuje na szlachetną postać w sztuce, wszystkim każe wielbić uczciwość (znów szablony z epoki "kobiet bez skazy") tej gruntownie nielojalnej i nieuczciwej dziewuchy. W stosunku autora do tej Ani przejawia się ów daltonizm moralny, który nieraz u Kiedrzyńskiego zaznaczałem. Kiedy pozostaje obserwatorem życia - czyli kropli brudnej wody z drobnoustrojami, którą nazywa życiem - wówczas powstają dobre komedie, jak np. najlepsza może z jego sztuk Miłość bez pieniędzy, ale ilekroć bawi się w moralistę, ilekroć chce rozmieszczać światła i cienie, wówczas zdarza się często, że światła gorsze są od cieni, przy czym autor zdaje się tego nie spostrzegać...
Najbardziej obiecujący jest akt pierwszy; ta szewska suterena, w której spotykają się egzemplarze różnych faz ewolucji społecznej, pozwalałaby się spodziewać interesującego przekroju współczesności; szkoda, że w dalszym ciągu fabuła zwęża się do męczącego qui pro quo, współczesność zaś nakłada odwieczne maski starego teatru, jak np. krzykliwa i interesowna kokotka, zakochany staruch, wrzący kochanek etc. Krótki oddech ma ta sztuka; zbyt szybko autor się męczy i szuka ratunku w technice, która w dodatku jest tu dość wątpliwa.
Grano... jak kto mógł. P. Kurnakowicz, dorwawszy się pysznego Franka, wycisnął z niego wszystkie możliwości prawdy i humoru; stworzył typ, który się będzie pamiętało. P. Malicka, jako Ania, miała niewdzięczne zadanie w roli "sympatycznej", a tak antypatycznej: plus i minus dają, jak wiadomo, zero. P. Samborski stanowi żywą satyrę na brak inwencji autorów; tyle razy oglądaliśmy tego apoplektycznego starszego pana, zawsze z jednakim niepokojem o jego zdrowie! P. Gorczyńska jest niebezpieczną wykonawczynią ról trywialnych dziewczyn, zawsze im coś dołoży z własnej pilności...