KIEDRZYŃSKI *TEN STARY WARJAT*
Teatr Letni. Ten stary wariat, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Emila Chaberskiego. Dekoracje Karola Frycza (31 V 1933).

Patrząc na tę sztukę miałem wrażenie po trosze, jakby Kiedrzyński w poczuciu jurności swego talentu, znudzony własną łatwością w kombinowaniu i poruszaniu figur, chciał sobie utrudnić zadanie, jakby sobie powiedział: "Wezmę najstarszy szemat farsowy i pokażę, co z tego można zrobić."
Bo cóż w istocie może być bardziej zużytego niż klasyczny testament dziwaka, który dzieli zapis między dwie osoby, z warunkiem, że spadkobiercy - oczywiście różnej płci - mają się pobrać? Ale staroświecki koncept nabiera tu dowcipu przez pobudki owego testamentu. Młoda kobieta związała swój los ze starszym bogaczem, rzucając dlań narzeczonego biedaka - ot, taki narzeczony w braku czego lepszego - którego lekceważyła i którego nigdy nie kochała; otóż w scenach domowych eks-narzeczony ów stał się mitem wszystkich doskonałości, stał się najjadowitszą bronią dokuczliwości kobiecej. Owe: "Kajtuś nigdy by mi tego nie zrobił, Kajtuś mnie naprawdę kochał, porzuciłam mego Kajtusia dla takiego potwora niewdzięczności", leciały jak grad przy każdej okazji na głowę biednego milionera. Aż wreszcie, umierając, pomyślał sobie: "Poświęciła dla mnie Kajtusia, niechże choć po mojej śmierci będzie szczęśliwa z tym Kajtusiem." I zapisał majątek po połowie obojgu, z tym, że mają połączyć swoje losy.
Tymczasem stan faktyczny jest taki: pani Laura, jak rzekłem, Kajtusia nie kochała nigdy, natomiast obecnie kocha zbyt młodocianego durnia, Kazia, i czekając otwarcia testamentu aż drży do spodziewanego spadku, aby za tegoż Kazia wyjść za mąż; natomiast pan Kajtuś, uczciwy, pechowy i zredukowany ("dla zrównoważenia budżetu państwa", jak powiada) urzędnik, który zawsze lubił pieski, z czasem, nie mogąc znaleźć innego zajęcia i popadłszy w głęboką nędzę, zrobił sobie fach z tego, co było wprzódy amatorstwem i - sprzedaje psy na ulicy. Nazywają go "psim tatą". Zawsze w głębi serca kocha panią Laurę, która straciła go od kilkunastu lat z oczu, a wspomnienie jakiejś wspólnej wycieczki do Wilanowa pozostało jedyną poezją życia "psiego taty".
Pobierają się, rzecz prosta - w imię spadku; ale gdy najgorętszym pragnieniem pana Kajetana będzie zatrzymać żonę i zdobyć ją swoją miłością, jedyną myślą Laury będzie pozbyć się swego Kajcia tak, aby nie stracić pieniędzy. Bo zapis - wciąż wzorem dawnych fars - ma klauzulę: gdyby z winy jednej z osób, np. w razie zdrady małżeńskiej, nastąpiło rozstanie, osoba, która zawiniła, traci majątek na rzecz drugiej strony. Gdyby znalazła się plama na przeszłości pana młodego, również jego część przechodzi na małżonkę. Ten ostatni punkt okaże się szczególnie niebezpieczny. Bo nie mogąc zgodnie pozbyć się swego Kajetana, zrozpaczona, że się jej wymyka z rąk Kazio, który tymczasem zdążył się zakochać w młodej studentce, pani Laura, pragnąc odzyskać chłopca i spętać go małżeństwem, posuwa się do nikczemności: rzuca cień na uczciwość swego męża i, przy pomocy fałszywych świadków i podstawionych oskarżycieli, zamierza wlec go przed sądy pod zarzutem, że "psi tata" sprzedawał psy - kradzione!
Mamy więc tutaj bardzo ciekawy do studiowania kontrapunkt: im bardziej rzecz - co się tyczy zewnętrznych środków akcji - zanurza się w sferę farsy, tym bardziej równocześnie ta "gra serc" staje się tak zwaną niegdyś komedią łzawą, ociera się o dramat. Kontrapunkt oryginalny - ale czy zawsze szczęśliwy? W tym sęk. Nie jestem jakimś pedantem przestrzegającym czystości rodzajów, wiem, że najwięksi twórcy mieszali tragizm z komizmem, ale proporcje i warunki tych mieszanin to rzecz niezmiernie delikatna i dość tajemnicza. Kiedy np. w wybornym pierwszym akcie zjawia się jako pretendent do ręki pani Laury biedny Kajtuś w dziurawych butach, z jednym pieskiem pod pachą, a drugim na smyczy, i tak, wciąż trzymając swego Tutusia na łonie, chce ją wzruszyć głupawo-sentymentalnymi wspomnieniami, scena jest pełna wdzięku i nie troszczymy się o jej nieprawdopodobieństwo. Bo przecież ze strony pana Rajgrodzkiego, stręczyciela tego związku (to bardzo skomplikowane, nie będę tłumaczył), nie było żadnego celu ani sensu pokazywać Kajcia pani Laurze w tak opłakanej postaci, i to na parę godzin przed otwarciem oczekiwanego testamentu. Ale "psi tata" jest zabawny, jest wzruszający, kwitujemy autora życzliwym uśmiechem i nie pytamy o resztę.
Natomiast później, kiedy te figury przez dwa długie akty miotają się - cierpiąc naprawdę - uwikłane w sieci farsowego konceptu, wówczas zaczyna nam sztuczność tego pomysłu zawadzać. Bo ostatecznie mamy typowy dramat rodzinny: szlachetny niekochany mąż, który wzdraga się zwrócić żonie wolność bojąc się o jej los; kobieta zaczadzona miłością i chęcią użycia świata, gotowa na wszystko, byle tę wolność odzyskać; na cóż tu taki skomplikowany testament, o którym ciągle jest mowa, a w który nikt z nas nie wierzy? Ba, może na to, aby przesłonić fakt, że te figury, puszczone samopas, nie byłyby dość "samowystarczalne", nie mają po prostu dosyć treści. Ten sam Kazio, który był dobrym typem dwudziestoletniego kłamczucha w pierwszym akcie, w drugim, wyszlachetniawszy, staje się konwencjonalnym pionkiem. Toż samo Kajtuś: zabawny i wzruszający jako "psi tata", teraz, kiedy jako zasobny kamienicznik prowadzi swoje pieski na spacer, a przez resztę czasu jest szlachetny, staje się figurą dość mdłą, a pretensje jego do czuwania nad losem pani Laury, dla której jest niczym i z którą los sprzągł go z woli autora tak osobliwym przypadkiem, raczej nas drażnią. A już kazać się nam wzruszać krzywdą tego człowieka, który jest "czysty jak łza" dlatego, że psa nie ukradł, to jest za wielkie wymaganie. Nie, stanowczo mieszanie rodzajów to jest delikatna operacja. To nie pedantyzm jest powodem, że się nie miesza np. piwa z białą kawą.
To jest ciekawa rzecz i zasługiwałaby na osobne studium: Pierwszy akt w polskich komediach. Dość często spotykamy ten brawurowy pierwszy akt, po którym autor widocznie zaczyna myśleć, jakby z tego wybrnąć. Tak doświadczony majster jak Kiedrzyński ma po temu sposobów dosyć. W miarę jak mu jedne figury się rozłażą, wprowadza nowe, trochę też - jakby umyślnie, dla stylu - woniejące naftaliną starego repertuaru, jak np. ów pan Antoni Balasiński, właściciel baru "Pod Gwiazdką", ze złotym sercem, a gębą i pięścią nieleniwą, albo bardziej już dzisiejszy "pan inżynier" Polikarp Graciński. Robi się na scenie mnóstwo ruchu, zgiełku, wódeczka też zjawia się na stole (jakżeby się bez tego obeszło!), i po licznych zawikłaniach rzecz dobiega szczęśliwie końca: Kazio, i odrodzony dla cnoty i pracy, pójdzie do ołtarza ze swoją Haneczką, zaś pani Laura, wzruszona wytrwałą miłością Kajetana, szepcąc: "Czemu ty jesteś taki dobry?" - skłoni się w objęcia męża. Co prawda ani na chwilę w to nie wierzymy: pani Laura, taka jak nam ją pokazał Kiedrzyński, najmniej wygląda na kobietę, którą by wzruszyła dobroć mężczyzny, zresztą nie bardzo widzimy powód, dla którego miałaby zostawać siostrą miłosierdzia "psiego taty". A dobroć? Cóż znaczy w tych rzeczach dobroć: ona też chce być dobra, tylko dla kogo innego.
Tak więc zamiar powiódł się autorowi, ale tylko w części. Kiedrzyński nie jest farsopisarzem, przeciwnie, komedie jego, krwiste, brutalne nieraz, zawsze raczej ciążą ku dramatowi. Tutaj - jak rzekłem - wziął pomysł farsowy i chciał go przezwyciężyć; zaczął z rozmachem, dał bardzo zabawną i obiecującą ekspozycję, a potem - przypomagał się, czym się dało. Ale któż zbada tajnie serc publiczności: może właśnie te banalniejsze momenty sztuki staną się jej siłą? Już na premierze znać było, że pan Antoni Balasiński, z pasją grany przez p. Fertnera, szczególnie przypadł widzom do serca.
Oddajmy pochwały zespołowi. Pani Mila Kamińska ze swymi ruchami zakochanej pantery, p. Nakonieczna ze swym wiośnianym wdziękiem, temperament Czaplińskiej, paradny Kurnakowicz ze swoją parą piesków, Orwid, Dominiak i in. - wszyscy zasłużyli na nie.