KIEDRZYŃSKI *TEN I TAMTEN*
Teatr Mały. Ten i tamten, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Janusza Warneckiego. Dekoracje Stanisława Śliwińskiego (19 1 1934).

Sztuka Kiedrzyńskiego jest dobra, ale należy się do niej dobrze ustawić. Coś tak, jak dekoracje teatralne: trzeba je oglądać na właściwy dystans i we właściwym świetle, kto by w nie wsadził nos, ujrzałby tylko zasmarowaną tekturę. Czy to wina malarza? Nie, jego własna.
Omal nie popełniłem tego błędu. Do połowy wieczoru zrzędziłem trochę w myśli, spierałem się z autorem. Drażniła mnie gruba malatura sytuacji, banalność chwytów. Aż w pewnym momencie roześmiałem się sam z siebie. Zrozumiałem, że nie o to idzie, że to jest po prostu inny rodzaj. Tak, jak niegdyś pisano melodramaty łzawe, tak Kiedrzyński napisał z całą pasją swego temperamentu melodramat komiczny. Czemu nie? Wolno mu. Nie mierzmy tej sztuki kryteriami ani dramatu, ani komedii - z tą chwilą wszystkie naiwności nabiorą wdzięku, staroświecczyzna nabierze stylu.
Bo tu jest sporo staroświecczyzny. Ludzie jeżdżą automobilami, ale konflikty ich, dusze, są po trosze z epoki końskiej. Szlachetny artysta... prozaiczny groszorób... miłość ubogiego a hardego młodzieńca, który wykradł piękną córkę bogatego fabrykanta, a teraz cierpi z nią nędzę... grywał po kawiarniach, potem przyjął posadkę w cukrowni, ugrzązł w dziurze na prowincji, pogrzebał swój talent... A żona jego, Nata, córka milionowych rodziców, ma własnego majątku coś około czterystu tysięcy, jest od dawna pełnoletnia. Czemu się nie upomina o swój posag?
Zapomina po prostu o tym... pod wpływem muzyki Szopena.
Skądinąd zresztą ta niezaradna osóbka ma aż za wiele inicjatywy: poza plecami artysty już kombinuje rozwód i powtórne zamęście ze swoim kuzynem Ożarowskim, bogatym właścicielem cukrowni. Ma dość nędzy, chce wrócić do "swego świata": marzy jej się Riwiera, Paryż, auto, tualety, dansingi, plaże... Ale lepsza strona jej duszy cierpi; ta Nata sama nie wie, że ona jeszcze kocha swego grajka. Zwłaszcza kiedy ten Kros (Kros się nazywa) siądzie do fortepianu i połaskocze ją pod serce Szopenem, sama nie wie, co się z nią dzieje.
Zwycięża Szopen... Co prawda z wydatną pomocą cukrownika, który okazał się po prostu spekulantem, wytrwale polującym na posag tej młodej kobiety, która tymczasem jada kartofle. I to spekulantem bez sumienia, który jeszcze przed ślubem zdradza ją z oficjalistką Pelcią. Niezręczny! To otwiera Nacie oczy: przepędza cukrownika i zostaje przy artyście. Aby dzielić jego nędzę? Gdzie tam, nie ma już mowy o nędzy: przecież Nata ma posag, pogodzi się z rodzicami i wszyscy razem pojadą na Riwierę.
Czemuż od tego nie zaczęli? Bo... bo nie byłoby sztuki. To bardzo proste.
Rzecz napisana jest z niezawodnym nerwem scenicznym Kiedrzyńskiego. Sytuacje napięte zręcznie, raz po raz odprężone śmiechem. Obok zabawnego fabrykanta ożywia sztukę figura prowincjonalnego durnia, Ziomkiewicza, oraz zmodernizowana "naiwna" w postaci rezolutnej siostrzyczki Zosi o złotym - oczywiście - serduszku. A scena, gdy dwa rekiny przemysłu spiskują, jak ogłodzić swoich robotników - kapitalna w swej drapieżności!
Ale wyznaję, że mimo zwycięstwa Szopena moralnie czegoś mi tu brakuje. Pani Nata została przy muzyku, ale tylko dlatego, że odkryła w życiu cukrownika "kompleks Pelci". Nieznany artysta Kros będzie mężem bogatej żony, zięciem chamów, którzy go lekceważą i upokarzają. Widz opuszcza teatr z wrażeniem, że fabryczka sukna w Tomaszowie to jednak coś grubo więcej niż genialny talent muzyka. To nie odpowiada dzisiejszej rzeczywistości i domaga się korektury. Proponowałbym, aby Kiedrzyński napisał drugą część sztuki, pod tytułem Tamci i ten, czyli Odwet artysty - albo inaczej, o tytuł mniejsza. A treść mogłaby być taka:
Andrzej Kros dostawszy się za granicę rozwija się szybko, staje się w kilka lat światowym pianistą, wielkim kompozytorem. Rubinstein i Szymanowski w jednej osobie. Zarabia miliony. Rozrywany jest w największym świecie, kocha się w nim eks-królewna portugalska. Ale nieszczęściem Krosa jest jego żona, owa pani Nata, która zbrzydła, roztyła się, zrobiła się podobna do swego papy, jest przy tym głupia i płaska. Zapraszają ją i tolerują wszędzie przez wzgląd na męża, jest plagą przyjęć w ambasadzie polskiej w Paryżu. Lechoń znosić jej nie może, puszcza o niej najzłośliwsze anegdotki. Ale Kros, subtelny i dumny artysta, nie porzuciłby jej nigdy - dzieliła jego los, kiedy był biedny, pieniądze jej rodziców pomogły mu przetrwać czas próby w Paryżu. To rzecz jego honoru. Męczy się, bo od dawna ocenił tę Natę wedle jej wartości, męczy się, bo i on kocha królewnę Porcjunkulę--Anuncjatę, ale zacina zęby i cierpi swoją kompromitującą połowicę.
Zwłaszcza że w położeniu Naty zaszły zmiany. Fabryka papy Grenera w Tomaszowie jest pod nadzorem sądowym, grozi jej bankructwo. Posag Naty przepadł, ulokowany przez mądrego papę u bankiera Kwinto. A kuzyn Naty, ów właściciel cukrowni Ożarowski, wdał się w brudne afery, puścił w obieg fałszywe weksle - i w rezultacie musiał wiać za granicę. Jest w Paryżu, robi jakieś podejrzane interesy, odwiedza czasem kuzynkę, która czuje się w jego towarzystwie ową dawną rozpieszczoną Natą.
I tu przychodzi perypetia. Jan Lechoń wydał dla Krosa przyjęcie. Małe, ale jakie! Tylko Paderewski, Paul Valery, paryski Rothschild z córką i zięciem Muhlsteinem, Rene Doumic (z Akademii Francuskiej) i infantka portugalska. Pani Naty - nie zaproszono. Lechoń miewa takie humory.
Kros może by nie poszedł przez wzgląd na żonę. Ale działa na niego magia jednego nazwiska, ma grać przed Paderewskim!... A coś mu szepce w duszy: "I przed nią, przed tą cudną Porcjunkulą-Anuncjatą..."
Przybył, zwyciężył. Wycisnął z oczu łzy Paderewskiemu. Ale sam wzruszył się tak, że uciekł, aby się nie rozpłakać. Nad sobą, nad swoją dolą... I kiedy wraca do domu wcześniej, niż zamierzył - zastaje Natę w objęciach kuzyna Ożarowskiego. Oszalała z zazdrości i z upokorzenia kobieta zapragnęła znaleźć afirmację swojej kobiecości i swego dawnego "ja" w ramionach jedynego człowieka w Paryżu, który wie, co to jest panna Grener z Tomaszowa. Wówczas artyście rozśpiewała się dusza. Jest wolny, wolny! To, co zobaczył (a dużo zobaczył), zwalnia go ze wszystkich zobowiązań. Pieniądze? To najmniejsza. Wyjmuje książeczkę czekową. Podpisuje: pięć milionów dla pana Grener, przemysłowca w Tomaszowie, na zaspokojenie wszystkich wierzytelności. Drugi czek: dwa milony dla Natalii z Grenerów, pod warunkiem, że natychmiast zaślubi swego kuzyna Ożarowskiego.
- A teraz idźcie, chcę zostać sam.
I Kros chwyta słuchawkę telefonu...
Halo! Czy śpisz?... To ja, Andrzej. Słuchaj, jestem wolny, Porcjunkulo moja, Anuncjato moja, królewno najdroższa... ty, żono moja... Słyszysz: jestem wolny... Cieszysz się?... Co?! Ty mówisz, że ty jesteś biedna, a ja bogaty? Wahasz się? Masz skrupuły? Boisz się, że mi będziesz kulą u nogi? Powiedz raczej: koroną u nogi!... Kocham cię, kocham...
Tak to sobie wyobrażam. I mam wrażenie, że ta druga część, na pozór fantastyczna, bliżej by jednak mimo wszystko biegła realności życiowej... Wkładam na Kiedrzyńskiego obowiązek, aby napisał ten dalszy ciąg. To jego dług honorowy wobec artysty Krosa.
Sztuka Kiedrzyńskiego grana była dobrze. Pani Gorczyńska, jako kobieta na rozdrożu między Szopenem a tangiem, p. Warnecki, reżyser sztuki i jej bohater w roli szlachetnego muzyka, wreszcie czarny jak noc p. Samborski - trafnie uderzyli w ton "melokomedii".