KIEDRZYŃSKI *SZCZĘŚCIE OD JUTRA*
Teatr Mały. Szczęście od jutra, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Aleksandra Zelwerowicza. Dekoracje Stanisława Śliwińskiego (22 1 1932).

Kiedrzyński pisze co drugą dobrą sztukę. Taki ma już system pracy. 50% to jest bardzo dużo, można życzyć każdemu takiego procentu. Że jednak rozmieszczenie tych procentów odbywa się nie zawsze regularnie, krytyk idący na premierę tego płodnego pisarza ma zawsze uczucie, że kupuje bilet na loterię. Tym razem wyciągnęliśmy dobry numer. Rzecz napisana żywo, z nerwem, daje - mimo pewnej sztuczności w przygotowaniu konfliktu - kawał współczesnego życia i jego tragifarsy, jak mawiała Zapolska, duchowa chrzestna mamusia naszego autora.
Okres, który przeżywamy, ma pewne swoiste cechy, wynikłe z ostrości przemian psychicznych i obyczajowych; ba, fizycznych nawet! Czy nie zdarzyło się wam kiedy w buduarze czarującej kobiety ujrzeć fotografię osoby podobnej do niej, ale jak gdyby znacznie starszej, w szczelnie opiętej sukni, w ciężkim kapeluszu, z poważnym wyrazem twarzy? "Kto to taki?" - pytacie. Okazuje się, że to jest fotografia uroczej i młodej pani domu... sprzed lat dwudziestu. Takich wstrząsów nie przeżywa ludzkość bezkarnie! Toteż normalny konflikt między pokoleniami powikłał się najfantastyczniej. Kiedyś, miejmy nadzieję, wszystko się ułoży; córka znajdzie w matce najserdeczniejszą przyjaciółkę, najlepszą koleżankę i nawzajem; ale teraz bywa rozmaicie; matka może być albo przedwojenną kwoczką, która urodziła kaczęta, albo ofiarą swoich dzieci - jak w komedii Perzyńskiego Dziękuję za służbę - albo niebezpieczną rywalką własnej córki. Świat nagle zmienił klimat; wszystko zależy od tego, jak się kto dostosowuje do tego klimatu...
Wyobraźmy sobie na przykład kobietę, która wyszła młodo i głupio za mąż, zawiodła się, rozczarowała, przefujarzyła życie, zwątpiła o sobie, uważała się już za skończoną. Ujrzała się nagle matką dorosłej córki, i to córki, która żyje swoim dworem, której ta przedwojenna mama do niczego nie jest potrzebna. I naraz, w zakątek, gdzie biedna mamusia dożywa swoich dni, wdziera się, wraz z nową modą sukien, fala nowego życia, wdziera się powiew miłosny, który i dmucha jej w twarz i mówi: obudź się, jesteś młoda, jesteś śliczna, jesteś młodsza i powabniejsza od tej wysportowanej pannicy, która się mieni twoją córką, masz prawo do życia, masz prawo do szczęścia...
Oto sztuka Kiedrzyńskiego. Z tym, że mamusia była niegdyś świetną aktorką, która w samym zaraniu tryumfów zeszła ze sceny, uwielbiana, oklaskiwana; która zagrzebała swój talent dla "szczęścia rodzinnego", czyli aby wyjść za mąż za jakiegoś durnia. Zmieniła się w kopciuszka, zyskując w zamian lekceważenie męża, który ją zaniedbuje i opuszcza, oraz córki, której wychowanie sportowe wszczepiło pogardę dla wszystkich zdystansowanych.
Ale znalazł się ktoś, kto umiał odgadnąć wszystkie zagrzebane w niej skarby, i w promieniach jego zachwyconych spojrzeń pani Teresa ocknęła się do życia. Nieszczęściem, jest to narzeczony jej córki... Sytuacja postawiona jest ostro, brutalnie; w Teresie, deptanej we wszystkich ambicjach kobiety, rodzi się bunt silniejszy od instynktu matki. Budzi się w niej dawna aktorka, uwielbiana czarodziejka, która z łatwością odbije córce mężczyznę. Czyż może się wahać? Dla niej to jest ostatnia stawka; dla tej oschłej i złej dziewczyny to tylko kwestia próżnostki, no i dobrego zamążpójścia, na które może zaczekać! Ale nie wygra partii biedna mamusia! Jeszcze jeden raz wystrychną ją na dudka. Dopóki córka była brutalna, zuchwała, twarda, dopóty pani Teresa widziała w niej drugą kobietę; ale gdy Ola odwoła się do serca matki, gdy zrozpaczona rzuci się w jej objęcia, wołając: "Mamo, ja kocham, mamo, ja umrę, oddaj mi go, mamo!", gdy, zrzuciwszy zwycięską maskę, okaże się biedną, osamotnioną, lękającą się życia głupią dziewczyną, instynkt matki bierze górę - odda jej swoje szczęście, odda jej więcej niż życie, bo ostatni promień swojej młodości.
Jest tutaj jeden rys bardzo trafny. Teresa jako aktorka święciła tryumfy w Złotym runie , w szalonej Julce itp. I ten "klimat" literatury ma tutaj wielkie znaczenie. Inaczej będą rozwiązywały swoje sprawy kobiety wychowane np. na Russellu, a inaczej te, które chowały się na Przybyszewskim, z epoki, gdy wszystko to, co przyszłość będzie może rozwiązywała z uśmiechem, było winą, grzechem, wszystko się mściło, wszystko było bez wyjścia i bez nadziei. Repertuar pani Teresy zostawił ją bezradną wobec życia, gdy córka jej, wychowana na sporcie analfabetka, zachowała całą pierwotność, brutalność i chytrość instynktu.
I nie dość, że się wyrzeknie szczęścia biedna pani Teresa! Spełni dzieło poświęcenia do końca; zrobi to tak, aby wykopać przepaść między sobą a ukochanym mężczyzną, aby się zohydzić w jego oczach, aby wypalić rozpalonym żelazem w jego sercu tę miłość, która mogłaby stanąć między nim a jej córką. I sposób znajdzie znowuż - w dawnym repertuarze: zmodernizuje po prostu słynny motyw Damy Kameliowej...
Oto dramat wczorajszej kobiety, którą zaskoczyło nowe życie, zbyt późno, zbyt nieprzygotowaną... Wzruszyliśmy się. Zręcznie odnowiona Dama Kameliowa jest zawsze niezawodna. Ale natychmiast po opuszczeniu teatru buntujemy się po trosze; zaczynamy - z przesadną podejrzliwością, przyznaję - rozważać, czy nam autor nie wycyganił tego wzruszenia. Czy nie zbyt sztucznie nagromadzone są materiały do dramatu, który wybucha tak nagle? Autor dość lekko prześlizguje się po ośmnastu latach niewydarzonego mariażu pani Teresy. Ośmnaście lat - to kawał czasu; nie bardzo rozumiemy pobudki, dla których ta urocza eks-aktorka, rychło rozczarowana w małżeństwie, zrobiła tę nikomu niepotrzebną ofiarę ze swego życia? Autor przechował ją przez ośmnaście lat niby na lodzie, aby ją dotrzymać świeżą do tego konfliktu.
Druga rzecz, która nam przeszkadza, to owo małżeństwo panny Oli. Ojciec młodego Morela, sfrancuziony Polak, wysyła syna do Polski, bo chce, aby się tam ożenił zacnie i patriarchalnie, i aby mu dał rychło wnuki. I dlatego... syn zaręcza się z córką podejrzanego aferzysty, z panną, do której nic tak dalece nie czuje, i której programem jest, że... nie chce mieć dziecka. I tę pannę musi na gwałt wieźć do Paryża, bo ojciec czeka na synową! To się nie trzyma kupy. Cały ten pater ex machina jest tu trochę nadużyty. I te bilety na sleeping, już kupione, z tym, że w ostatniej chwili zamiast córki pojedzie matka, i znów zamiast matki córka, to już jest czysta farsa. Od początku sztuki widzieliśmy, że tych dwoje młodych nic nie łączy i że są nie dla siebie; to nam przeszkadza trochę przejąć się ofiarą matki; co zaś do dryblasa, który w ciągu pięciu minut, w najwyższym napięciu miłości, zmienia jedną kobietę na drugą dlatego, żeby się sleeping nie zmarnował, ten wydaje się nam, nawet jak na Francuza, zbyt oszczędny. Ale to wszystko myślimy sobie dopiero potem; na razie wzruszamy się do łez.
Zwłaszcza, że autor umiał skupić wszystkie światła na główce swojej pani Teresy, a metamorfozę jej z szarej poczwarki w barwnego motyla przygotował bardzo zręcznie. Dopomagała mu w tym pani Mila Kamińska, która zagrała tę rolę z uczuciem, prostotą, wdziękiem - czarująco. Dobrze postawiła p. Gryf-Olszewska figurę Oli; inna rzecz, że dużo karykaturalnej łatwizny jest w tej sportsmence, która wciąż chwali się swymi muskułami i zanudza "fachową" rozmową, gdy skądinąd wiadomo, że dyskobolki mogą pisać śliczne wiersze i płonić się najautentyczniejszą kobiecością. Parę aferzystów żerujących na "kryzysie" i przeplatających swój duet quasi-miłosny rozmową o kursach giełdowych, licytacjach i protestowanych wekslach - z humorem oddali p. Munclingrowa i p. Bonecki. P. Zelwerowicz, który dobrze wyreżyserował sztukę, przypomniał "wczorajszy" trochę typ aktora-cygana, obwożącego po prowincji swą miłość sztuki. Najgłupszą rolę miał p. Pawłowski, który był raczej bramką w tym meczu kobiet niż żywą istotą.