KIEDRZYŃSKI *RAZ SIĘ TYLKO ŻYJE*
Teatr Letni. Raz sią tylko żyje, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Emila Chaberskiego. Dekoracje Stanisława Jarockiego (15 II 1936).

Młody człowiek chce się "sprzedać" starszej od siebie wdowie, wielomilionowej właścicielce kopalni; kiedy mu ktoś z tego robi zarzut, odpowiada ironicznie: "Powiecie mi, że jestem bolszewik."
Słowo "bolszewik" trzeba by tu brać w etymologicznym pojęciu, jako "maksymalista", bo nie wydaje się, aby zaślubianie bogatych właścicielek kopalń było normalną karierą komsomolców. Czy autor, wkładając swemu bohaterowi w usta to słowo, zdawał sobie sprawę z tkwiącego w nim komizmu? Nie jestem tego tak bardzo pewny...
Bo ten chłoptaś jest dla niego wyrazem społecznego protestu, protestu młodych. Przykład niezupełnie trafnie dobrany. Pan Eugeniusz Kłusek, mający lat dwadzieścia cztery, jest architektem, pracuje w wielkim biurze budowlanym, posiada zaufanie swego szefa, bardzo przyzwoitego człowieka... Słowem, należy do tych, którym się raczej poszczęściło przy starcie: ma pracę, i to w zawodzie, który kocha, ma przyszłość! I ten chłopak wszystkie świństwa, które robi, usprawiedliwia nędzą, a jeszcze bardziej tym, że on się dusi w tej ciasnocie, że nienawidzi burżujów, że chce należeć do tych, co są na wierzchu, chce mieć cały świat otworem, jechać za granicę, po prostu chce mieć dużo pieniędzy, bo raz się tylko żyje! Wszystkie te piękne hasła wraz z licznymi uszczypliwościami pod adresem kraju wykrzykuje zerkając ku galerii i wywołując oklaski.
Oklaski te nie dziwią nas zbytnio. Bo mimo że pan Kłusek jest tylko karykaturą "problemu młodych", nie znaczy to, aby ten problem nie istniał. Tak długo świat oparty był na religii pracy! Z chwilą gdy ta religia się zachwiała, gdy młodzi stracili naturalne prawo do pracy, gdy praca stała się czymś, co się wyżebruje, co się wygrywa jak na loterii, czego trzeba strzec, choćby kosztem własnej godności, bo pracy raz straconej już można nie odnaleźć, zrozumiały jest nastrój cynicznego nihilizmu, który reprezentuje bohater sztuki. Zatrudnienie młodych marzeń i młodych sił, zaspokojenie fizycznego i duchowego głodu owego żarłocznego wieku - to zagadnienie jedno z najkapitalniejszych. I dlatego właśnie, że ono istnieje i że jest tak poważne, drażni nas trochę dość czelne i samozwańcze uzurpowanie sobie jego przedstawicielstwa ze strony pana Eugeniusza Kluska.
Ten człowiek przyszłego "czynu" robi po trosze to samo, co "człowiek czynu" Choromańskiego: idzie do łóżka. Bo autor obdarzył go jeszcze jednym atutem osobistym: nadzwyczajną urodą, która czyni go nieodpartym wobec kobiet. Co prawda niebezpiecznie jest opierać sztukę na sex-appealu bohatera, niepodobnym do sprawdzenia dla publiczności, a zwłaszcza dla krytyka; bo poza tym trzeba stwierdzić, że ten rozhisteryzowany i antypatyczny chłopak nie ma w sobie nic, co by mu mogło zjednać czyjekolwiek serce. Ma jedynie chamstwo, które bierze za siłę; brak skrupułów w działaniu łączy z hamletyzmem skrupułów w gadaniu, zwłaszcza po kilkunastu koniakach.
O tego przyjemniaczka licytują się dwie piękne kobiety. Jedna - to żona szefa, którą nasz zdobywca świata chce rozwieść, licząc na to, że alimenty młodej i bezdzietnej rozwódki zapewnią mu przyszłość. (Co więcej, sam autor zdaje się żywić przekonanie, że żonie, która się rozwodzi, aby wyjść za innego, sąd przyznaje z urzędu dożywotnie alimenty!) Ale ledwie wprowadził to przedsięwzięcie na szczęśliwą drogę, zjawia się druga, korzystniejsza oferta: to owa multimilionerka, która ma nie tylko miliony, ale jest podobno śliczna, dystyngowana, rozumna, mająca prawo do pierwszych partyj w kraju i za granicą. Ale ona chce tylko Kłuska. "Ma lat dwadzieścia cztery!" - powtarza z upojeniem. "Ha - myślimy sobie - jeszcze z młodymi nie jest w Polsce tak źle, skoro dwudziestoczterolatki mają tak wysoką cenę!"
Jest tam jeszcze jedna figura, szlachetny mąż, jakby żywcem przeniesiony ze starego melodramatu. Ten starszy pan kocha młodziutką żonę miłością wzniosłą, wyprutą z egoizmu, pragnie tylko jej szczęścia. Nie tylko zwraca żonie wolność, ale gotów jest wyposażyć ją hojnie, aby jej umożliwić małżeństwo z chłopakiem, którego uważa za kanalię. Ale równocześnie sprowadza na pomoc ową milionerkę z prośbą, aby odbiła żonie chłopca i dowiodła w ten sposób marności jego charakteru i kłamstwa jego uczuć. Gra - jak to bywa - obraca się w sprawę serio: milionerka zabiera oblubieńca na dobre; opuszczona pani Jula powiada, że tego nie przeżyje, że sobie odbierze życie. Wówczas wzniosłość męża dochodzi szczytów: szantażem, groźbą, niemal przemocą, ofiarą znacznej części majątku próbuje zmusić przeniewiercę, aby dotrzymał słowa; szlachetny ten opiekun nie będzie miał spokoju, dopóki swojej żony nie wyda za szubrawca, który jej nie kocha i który ją uważa tylko za narzędzie... Szczęściem w duszy pani Juli następuje pomyślny zwrot: żona zostaje przy mężu, krezuska uwozi szczęśliwie swoją dwudziestoczteroletnią ofiarę, pijaną w sztok.
Sztuka ma wszystkie cechy twórczości Kiedrzyńskiego: nerw sceniczny, brutalność, przekrwienie oraz znamienne nieporozumienie w stosunku autora do figur i problemów. Braki te rażą tu może bardziej niż w innych jego sztukach, dlatego że rzecz ma pretensję bardziej serio, rozgrywa się w szczupłej liczbie osób, że tło jest dosyć fantazyjne, a główny nacisk położony jest właśnie na konflikty etyczne i socjalne. Toteż dość często zachodzi rozbieżność między tym, co autor nam sugeruje, a tym, co odczuwamy. Pani Jula, która ma ucieleśniać (zdaje się) wiośniane uczucie, jest w pierwszej fazie dość niecierpliwiącą idiotką, a pod koniec słuchamy jej tyrad niby ośliczki Balaama, która przemówiła nagle. Jej mąż również prowokuje nas swoimi nadszlachetnościami. Niby to zgodzić się na rozwód, dać żonie wolność, a potajemnie stwarzać jej tak niebezpieczną rywalizację, aby do zawodu jej serca dołączyć jeszcze upokorzenie kobiety, to jest pomysł bardziej sceniczny niż gentlemański i subtelny, i psuje nam trochę tego szlachetnego pana. Co do milionerki - to już jest jej czysto osobista rzecz: wszystko zależy od tego, w jakim stopniu się jej chłopak podoba i jak się sama potrafi bronić, aby jej ten "człowiek czynu" nie ograbił do czysta. To już nie nasza głowa.
Sztuka nosi tytuł komedii. Komizmu jest tu sporo, ale raczej mimowolnego, płynącego właśnie z tych kakofonii; poza tym rzecz raz po raz zatrąca o dramat. Świadomy element komiczny ma wnosić figura mecenasa Wiórkiewicza, starszego pana a niewydarzonego konkurenta owej milionerki. Ale ponieważ sercowe pretensje pana Wiórkiewicza, zwłaszcza w ciągu trzech aktów, są absolutnie niczym nieumotywowane, figura ta raczej niecierpliwi nas, niż bawi.
Panie Mila Kamińska i Nina Swierczewska brawurowo stoczyły jeden z owych kobiecych pojedynków, tak znamiennych dla komedyj Kiedrzyńskiego. Pan Samborski miał szlachetne akcenty, nad stan swojej nie bardzo mądrej roli. Pan Fertner wybornie prowadził konwersację w pierwszej scenie, później trochę nużył - nie ze swojej winy. Najtrudniejsze zadanie miał p. Wesołowski, któremu przypadło przekonać nas, że ten płaski "człowiek czynu" wart jest, aby się nim wszyscy zajmowali przez trzy akty, i my także...