KIEDRZYŃSKI *POCAŁUNEK WOJNY*
Przyznam się, że nie bardzo lubię owych sztuk o tematach zaczerpniętych z tragedii wojennych ostatniej doby. Może to wygodny egoizm krytyka, któremu w istocie przysparzają one niemało kłopotu. Jak tu się rozeznać w chaosie wrażeń artystycznych z tak różnorodnych, tak sprzecznych wprost dziedzin? Jak urobić sobie zdanie? Ot, na przykład mówią przez kwadrans na scenie rzeczy dość ckliwe - już, już krytyk formułuje sąd: "Thi, słabe!" Wtem naraz: "Brzdęk!" - szyby z okien wylatują; za chwilę "Rrrrrym!" - całe okno leci na podłogę; człowiek wstrząsa się na fotelu i myśli: "E, silne!" I znów kilka minut dialogu wątpliwej świeżości; znów zaczyna nieśmiało błąkać się po mózgu: "Jednak to słabe..." Aż tu: "Bum, bum, pif, paf, bum, bum" - nie ma co: "Silne." I zapada kurtyna, i biedny krytyk, oszołomiony, znajduje się na ulicy i wciąż nie umie sobie odpowiedzieć na pytanie: "Słabe czy silne?"
Teatr "Bagatela", Pocałunek wojny, sztuka w trzech aktach St. Kiedrzyńskiego. Reżyseria Ludwika Czarnowskiego (24 IX 1920)
A przy tym to sczepienie indywidualnych losów mizernego człowieka z nawałnicą dziejową tak olbrzymią, jakiej kula ziemska nie pamięta, ma w sobie jakiś nie-stosunek: można z tego skleić widowisko, ale nie dramat, którego sprężyny muszą jednak zawsze tkwić w duszy, w woli samego człowieka. Tymczasem tu autor ma do rozporządzenia ślepą siłę, którą może pchnąć, na kogo chce, i jeszcze mu powiedzieć z surową miną: "Za twe zbytki idź do piekła, boś ty brzydki". I nawet wyciągnąć "morał", tak jak przy niejakiej zręczności "profesor magii" wyciąga żywe króliki z nowiutkiego cylindra. Bo nikt mi nie wytłumaczy l mimo iż autor chce mi to poniekąd zasugerować - iż między szlacheckimi wadami p. Borowieckiego a wypadkami wojennymi i w ich następstwie zawieruchą-chłopską w jego majątku istnieje przyczynowy związek; tak samo prawie, jak nie istniał np. między najazdem i spustoszeniem Belgii a prywatnymi cnotami i wadami tego lub owego belgijskiego fabrykanta. Trzeba się z tym pogodzić: nie wszystko w świecie da się sprowadzić do naszych banalnych ludzkich formułek. Wojna i koniec.
W paru słowach opowiem treść. W domu p. Borowieckiego, twardego i dość nieużytego kresowego obszarnika, znalazł schronienie i gościnę młody muzyk Morzewski. Chleb ten wojennego uchodźcy jest tu dość gorzki, ale osładza go miłość. Kokietowany, trochą z nudów i z braku "czegoś lepszego", a trochę z istotnego sentymentu, przez kuzynkę domu, doskonale urodzoną, ale bezposażną pannę Adę Czerkasiewiczównę artysta rozkochuje się w niej na umór. Było tam trochę gruchań przy księżycu, trochę całusów, nawet mgliste projekty małżeństwa. Na to zjawia się poważny konkurent, niezbyt powabny, zgoła nieromantyczny, ale i grubo zamożny obywatel, Waldemar Derwidowicz. Ada po krótkiej rozterce duchowej decyduje się, nie ma odwagi powiedzieć tego Morzewskiemu wręcz, ale chwyta się lada jakiego pozoru, aby przekreślić tę niewygodną, mimo iż dość błahą "przeszłość". Młodzieniec szaleje; wybucha gwałtowną sceną, której świadkiem staje się Derwidowicz i która stawia pannę w dość dwuznacznym świetle. Zbiera się w następstwie rodzaj sądu familijnego: panna, która wydaje się wcale doświadczona w takich sprawach, zapiera się w żywe oczy amorów z artystą, ufna w jego słowo honoru, że nie zdradzi sekretu; p. Borowiecki dość brutalnie wypowiada uchodźcy dom. To wszystko dzieje się w czasie bitwy toczącej się w najbliższej okolicy; pałac jest jak na wulkanie; w razie katastrofy stanie się pastwą uciekających żołnierzy oraz rozbestwionego chłopstwa. Jakoż w chwili gdy Żydki z miasteczka rżną ochoczego mazura na intencję zaręczyn młodej pary, nadchodzi straszna wieść o przerwaniu frontu; wszczyna się popłoch, kto żyw z braci sąsiadów, nie wyłączając konkurenta Ady, woła o konie i spieszy do swego majątku ratować "inwentarz"; jeden szlachetny Morzewski, mimo iż mógłby opuścić ten dom, gdzie doznał krwawego upokorzenia i wydać go jego losom, zostaje, aby bronić ukochanej i jej bliskich. I ocala życie wszystkim dzięki sympatiom, jakie miał u lokaja pałacowego Józefa, dziś herszta zbuntowanego chłopstwa. Niebezpieczeństwo mija; nadciągający Prusacy-zbawiciele twardą ręką przywracają we wsi porządek; wszyscy mieszkańcy pałacu wychodzą zdrowi i cali, tylko heroiczny muzyk, ugodzony kulą, kona w objęciach panny Ady, która oświadcza głośno wszem wobec, że jego tylko jednego kochała.
Zatem jeszcze raz nieśmiertelna "miłość ubogiego młodzieńca", tym razem przyrządzona przy akompaniamencie szrapneli i karabinów maszynowych. Zdaje się, iż zawsze będzie ona ulubionym tematem dla autorów, których talent posiada skłonność do scen o melodramatycznym napięciu i nie gardzących efektem dźwięcznego frazesu. Gorsze, iż ta miłość kojarzy się tutaj z tak wściekłą, bezkrytyczną nienawiścią; tj. rozumiem "gorsze" z artystycznego punktu widzenia, gdyż inne mnie w tej chwili nie obchodzą.
Pan Kiedrzyński (dowiódł tego już w Grze serc) nienawidzi szlachty - ja też za nią zbytnio nie przepadam, ale tutaj trudno mi podzielić punkt widzenia autora. Już po Grze serc zwróciłem uwagę na pewne charakterystyczne rozdźwięki, jakie zachodzą między stosunkiem autora do swoich figur a tym, jak się nam te figury przedstawiają; tutaj rozdźwięki te odczuwa jeszcze wyraźniej. Pan Kiedrzyński ulepił sobie swego Borowieckiego po to, aby przez trzy akty opluwać go wszystką śliną i żółcią, na jaką go stać; otóż uwolniwszy się nieco spod ucisku sugestii, widzimy w tym dziedzicu dość sobie przeciętny typ, który doprawdy nie zasługuje może aż na tyle jadu. Dowody "nieludzkości", jakie autor przytacza, sprowadzają się do tego; że nie lubi, aby mu chłopi wchodzili "w szkodę" (któryż to lubi?) i że przy żywym usposobieniu zdarza mu się trzepnąć w kark lokaja (co jest z pewnością bardzo naganne). Zresztą zapobiegliwy i oszczędny gospodarz - w domu niezgorszy człowiek - jest jako obywatel postacią na bardzo małą miarę; ale w danym wypadku co on doprawdy biedaczek ma robić? Wciśnięty na linii bojowej między zmagających się Moskali i Niemców, otoczony morzem wrogiego i obcego chłopstw posiada jedną tylko filozofię: chronić swój mająte1 swoją Ziemicę; a kto mu ją ochroni - Moskal czy Niemiec, pal diabli! I kiedy na wiadomość o zachwianiu się frontu wybucha szczerą i naiwną pasją, że "te złodzieje, Moskale, nawet tyle nie potrafią, aby natłuc tych łajdaków Niemców", wówczas w istocie ten Borowiecki jest dość sobie ludzki, a nawet sympatyczny. Że jego lokaj ma przeciw niemu rozmaite rekryminacje, to jasne, ale nie bardzo zrozumiałym jest, czemu autor, który sam później zresztą przedstawia owego Józefa jako zupełnego i płaskiego szubrawca, czyni go wprzód jedyną "bratnią duszą" swego bohatera i uważa za właściwe solidaryzować się tak ściśle z jego lokajską ideologią.
A raczej jest zrozumiałym. To uraza niemal osobista. Chodzi tu autorowi o swego beniaminka, o Morzewskie-go, wobec którego pan Borowiecki ma rzekomo ciężkie przewiny. I tu właśnie tkwi najgrubsze nieporozumienie: autorowi się zdaje, że stworzył idealną figurę, wzór szlachetności, rycerskości etc, a nam się znów zdaje, że ten jego Morzewski jest pretensjonalnym frazesowiczem, dudkiem nie orientującym się w najprostszych życiowych sytuacjach, pozbawionym elementarnej delikatności... Nie rozumie zupełnie odcienia, jaki różni prawa istotnej serdecznej zażyłości lub pokrewieństwa od przygodnego stosunku, jaki łączy jego z tą rodziną. Plącze się po domu tak, iż trzeba mu wyraźnie zwracać uwagę, kiedy obecność jego jest zbyteczna, a i wtedy nie bez oporu ustępuje z placu. Obraża się śmiertelnie, kiedy gospodarz prosi go o drobną usługę, zamiast samemu się troszczyć, w czym mógłby być użytecznym. A wreszcie jeśli czuje, że nim poniewierają, nikt mi znów nie wytłumaczy, aby człowiek młody, zdrów i mający "fach" w ręku musiał tak uparcie trzymać się tego pałacu. Chyba że trzyma go panna... Otóż z tą panną: ktoś surowszy ode mnie widziałby już w tym nadużycie praw gościnności, iż wszedłszy w dom jako "uchodźca", uważa za jedyne godne siebie zajęcie wyściskiwać się z panną domu po kątach i uradzać z nią po kryjomu o małżeństwie. Ja mu to daruję - o ile się nie grywa w bridża, na wsi wieczory bywają tak długie... Ale czego nie mogę mu darować, to iż kiedy widzi wyraźnie, że pannie już "wychłódło" i że myśli o sprawach serio, mimo to utrudnia jej tę gierkę panieńską, kompromituje ją i naraża. A kiedy, odtrącony przez pannę, pożegnany dość brutalnie przez gospodarzy, decyduje się (nareszcie!) wyjechać, powiada im w konkluzji tego zajścia w natchnieniu: "Tam gdzieś... w tej chwili... odradza się ; Ojczyzna... ale ona wstanie bez was, bo ona nie chce> mieć nic wspólnego z - Targowicą!!!" To w istocie znaczy wyciągać żywe króliki z cylindra, ale "magia"| jest trochę gruba. Czy za gruba, nie wiem, bo publiczność bije w tym miejscu brawo; dzisiaj niełatwo jest; coś - za grube. Ale szkoda, że niewątpliwy zmysł sceniczny Kiedrzyńskiego idzie tak chętnie na lep tych niewybrednych frazesów i efektów.
Z figur w sztuce starannie i konsekwentnie opracowane są dwie: Borowiecki, wycieniowany z całym umiłowaniem nienawiści, oraz Józef, lokaj. Pierwszym był p. Poleński, który, wychowany na zupełnie innym repertuarze, nie posiada do rozporządzenia warunków potrzebnych do oddania tego kresowego bądź co bądź karmazyna; toteż do ujemnych rysów, jakimi hojnie obsypał Borowieckiego autor, dołączył akcenty... z pewnością przez autora nieprzewidywane. W ogóle cały ten typ wypadł o wiele za jaskrawo. Pan Zbucki grał Józefa spokojnie, dyskretnie i z siłą; każda z postaci, w których widzieliśmy p. Zbuckiego dotąd w "Bagateli", była doskonale postawiona. Z niewdzięczną rolą Morzewskiego mocował się p. Brzeski; p. Łącka ze smakiem wydobyła ów nikły sentymentalizm, jaki kołacze się w duszyczce panny Ady. Reszta ról w sztuce, starannie wyreżyserowanej, wypadła dobrze, chociaż na ogół (częścią już za sprawą autora) styl zamożnego ziemiańskiego dworu i jego gości był zanadto drobnomieszczański. Prawda, że to też "burżuje", ale tylko w znaczeniu "ideowym".