KIEDRZYŃSKI *PIORUN Z JASNEGO NIEBA*
Teatr Mały. Piorun z jasnego nieba, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Karola Borowskiego. Dekoracje Stanisława Śliwińskiego (15 IV 1930).

Podobnie jak Bernstein, tak i p. Kiedrzyński napisał swój "melodramat". Bo ten piorun, który spada na konstancińską wiledżiaturę córki zamożnego bankiera p. Winieckiego, jest rekwizytem z "jasnego nieba" starych melodramatów. W czym zresztą nie byłoby nic złego, gdyby...
Cofnijmy się tedy, kochany czytelniku, kilkanaście lat wstecz. Biedak jakiś, wykolejeniec, pijaczyna, którego żona (druga) opuściła i który nie czuje się na siłach, aby wychować dziecko z pierwszego małżeństwa, decyduje się oddać je bezdzietnej parze. Ojciec ów, kochający - jak w melodramatach - nad życie swoje dziecko, zachodzi ukradkiem oglądać je przez sztachety ogrodu. Patrzy ze łzami w oczach na tę córeczkę, która w bogatym domu rośnie na panienkę i wychodzi za mąż. Jednego dnia ów biedaczyna - nazywa się obecnie pan Teofini i jest profesorem czarnej magii - zaskoczony deszczem, chroni się na werandę ze swoim zawiniątkiem, z gołębiem i królikiem. Ponieważ jest on zarazem i profesorem gry w bridża, a właśnie p. Winiecki cierpi w tej willi na chroniczny brak "czwartego", zapraszają go na kilka dni. Niebawem okazuje się, że pod tym gościnnym dachem pan Teofini odnalazł nie tylko córkę, ale i ową żonę, która uciekła z rotmistrzem od huzarów i została podejrzaną cokolwiek baronową, obecnie zaś ma zamiar dopłynąć do portu małżeńskiego z p. Winieckim, przybranym ojcem pani Poli.
W istocie sporo cudowności! Ale czemu by nie? Gdy chodzi o parę godzin zabawy, nie żądamy zbyt ścisłego rachunku z możliwości i prawdopodobieństw. Niedawno byliśmy na sztuce, gdzie akrobatka spada przez dach samolotem - niechże wchodzą i kominem, o ile mówią zajmujące i dowcipne rzeczy. Niestety, tu jest inaczej. Autor jak gdyby zabłąkał się w swoim pomyśle, wziął całą tę sytuację bardzo serio i rozpoczął chaotyczny proces o rewindykację praw ojca, których zresztą nikt tu nie atakował.
Zauważmy mimochodem, że tego rodzaju podwójne ojcostwa to nie jest rzecz tak prosta. We Francji np., która w interesie populacyjnym popiera tego rodzaju adoptację, technika ich jest uregulowana. Są instytucje, które pośredniczą w oddawaniu dzieci, przy czym rodzice, skoro oświadczą, że chcą się dziecka wyrzec, rezygnują na zawsze z wszystkich praw, tracą dziecko z oczu, nie mają możności dowiedzenia się, gdzie je ulokowano. I to jest dość zrozumiałe. Inaczej zdarzałoby się często, że ojciec lub matka, zostawiwszy troskę o wychowanie dziecka komu innemu, korzystaliby później z sytuacji, aby uprawiać szantaż, sutenerstwo rodzicielskie i wisieć jak zmora nad spokojną rodziną. A nawet bez tej ostateczności, z samego pomieszania środowisk wynikałyby rzeczy przykre; w tych warunkach nikt nie chciałby brać dziecka "za swoje".
Tutaj rzecz nie przedstawia się tak groźnie. Pan Teofini, biedaczysko przyciśnięty losem, to jakiś niezły człowiek, delikatny, poczciwy. Dom państwa Winieckich to trochę pajace, trochę snoby, ale też nie żadne tygrysy. Pan Winiecki jest dla przybranej córki czułym ojcem. Pani Pola ma zdecydowanie dobre serce, i nawet nie wiedząc o węzłach krwi jest dla biednego magika bardzo poczciwa. Przybrany jej ojciec, zakłopotany zrazu tą parantelą, gotów jest jednak zapewnić magikowi kawałek chleba na starość. Słowem, nikt mu niczego nie zapiera, ale oczywiście nie ma powodu kanonizować go za to, że się wyrzekł dziecka i że był całe życie pijakiem, i że mu żony uciekły.
Nie bardzo widzimy zatem istotę konfliktu. Tymczasem autor chce go mieć, i to za wszelką cenę. Chce rzucić w twarz rękawicę "społeczeństwu", napiętnować je za... za... mniejsza o to, za co. Do tego celu służy mu figura młodego dziennikarza, pana Prostka.
I tutaj natykamy się na najsłabszą - a bardzo typową - stronę wielu sztuk Kiedrzyńskiego. Póki utalentowany ten autor chwyta życie na "gorącym uczynku" - wszystko dobrze. Ilekroć natomiast zaczyna filozofować lub, nie daj, Boże, moralizować, zaczyna być gorzej. Już z okazji innych jego komedii miałem sposobność stwierdzić, że autor ten często wprowadza figury, które darzy swoją sympatią, o których wydaje mu się, że postępują po męsku, szlachetnie, gdy tymczasem my, słuchacze, odnosimy wręcz przeciwne wrażenie. Taką figurą jest tutaj pan Prostek. Ten osobliwy apostoł, autor przeraźliwych brukowych powieścideł, współpracownik "Uśmiechu za 5 groszy", bawi w domu pana Winieckiego (czy jego córki), je, pije, gra w karty i w zamian za gościnne przyjęcie zieje do całego domu nienawiścią. Pod pozorem wywiadów dziennikarskich czyni się rodzajem detektywa prywatnego i grozi wciąż ujawnieniem w swoim dzienniku podchwyconych prywatnych spraw. Nie przepuszcza i kobietom: przejrzawszy sekret baronowej, wciąż grozi jej, że ją zdemaskuje. I co chce demaskować ten pan Prostek strojący się w pozy demokratyzmu? To, że jest córką stolarza, że jej ojciec nazywa się Pietrzak i że jako mała dziewczynka sprzedawała kwiaty na ulicach Warszawy! To chce ten demokrata - syn woźnego z biura pana Winieckiego - denuncjować i to jej wciąż wykrzykuje w twarz! Bo to, że przed laty opuściła pijaczynę męża i co robiła potem, to jest chyba prywatną sprawą tej kobiety. Wciąż w roli apostoła, pan Prostek chwyta się z radością starego magika. Niezadowolony tym, że chcą temu biedakowi zapewnić spokojną starość i że córka nie okazuje wcale zamiaru wypierania się go, on ze złośliwą radością chce tego pana Teofini uczynić narzędziem szantażu: osmaruje ich, że wypędzili ojca z domu! Z jakimś złośliwym sadyzmem smarkacz ów, silny swoim "redaktorstwem", pastwi się nad tą familijką, do której spraw nie ma żadnego tytułu się wtrącać. W dodatku pan Prostek zdradza się, iż nienawiść jego do pięknej baronowej płynie stąd, że... mu się zanadto podoba - mamy powód przypuszczać, że byłby bardzo łatwy do obłaskawienia. Słowem, ten obiecujący młodzieniec odgrywa tu rolę równie niesmaczną, jak drażniącą; w całym tym wątpliwym towarzystwie wydaje się nam figurą najwątpliwszą. Ostatecznie może się zdarzyć taki młody człowiek, który ma nieuporządkowaną głowę i który swoim złym skłonnościom podsuwa wzniosłe pobudki; mogłoby to być też satyrą na pewien typ dziennikarstwa, ale chodzi o to, że autor nie ma żadnego dystansu do swojej figury i zupełnie naiwnie uważa pana Prostka za jedynego sprawiedliwego w tej kompanii! Dlatego rozwiodłem się nad tym dłużej, bo te ciągłe nieporozumienia moralizatorskie zaczynają być w końcu zastanawiające.
Cała rzecz ma tę wadę, że jest nieciekawa. Sytuacja wyjaśnia się szybko, po czym przeciąga się sztucznie, wlecze się, drepce w miejscu, niecierpliwi jakimś fałszywym humanitaryzmem, nie zajmuje ani dialogiem, ani figurami. Rola podstarzałego amanta operetkowego oparta jest na jednym tonie; rola "bubka" z MSZ należy do bardzo wyżyłowanych w ostatnim czasie, ale i tak jest tu najzabawniejsza. Ostatniej sztuki p. Kiedrzyńskiego nie można nazwać szczęśliwą. Przy tak obfitej produkcji trudno, aby się wszystko udawało. Odegra się przy następnej sztuce. Jak w karty grał.
Komedię reżyserowaną przez p. Borowskiego wsparły swoim talentem panie Modzelewska i Kamińska oraz pp. Stanisławski, Grabowski, Fritsche i Daczyński.