KIEDRZYŃSKI *OCZY KSIĘŻNICZKI FATHMY*
Teatr Miejski im. Słowackiego. Oczy księżniczki Fathmy, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Teofila Trzcińskiego (13 V 1922).

Bohaterem sztuki jest - kino! Brawo! Filozofia i dydaktyka kinematografu to teren bogaty, a niemal dziewiczy. O kinie mówi się stale wpółironicznie, zapoznając jego epokowe znaczenie w dziejach ludzkości. Wszak kino to pomost rzucony przez geniusz ludzki między sztuką a życiem, między sferą rzeczywistości a sferą marzenia.
W pierwotnym bytowaniu sztuka niemal równomiernie przenika i nasyca masę ludzką. Dzicy śpiewają swoje pieśni, tańczą koło słupa - nie ma ostrego przedziału między wytwórcą a odbiorcą sztuki. Jest ona niejako rytmem życia. Cywilizacja to zmienia. Następuje zróżniczkowanie, podział pracy. Szewc robi poecie buty, fryzjer go goli, lekarz daje mu w potrzebie na przeczyszczenie, a w zamian artysta odczuwa za nich wszystkich piękno zachodu słońca, wielbi ciało kobiece, śpiewa miłość ojczyzny etc. Armia specjalistów od sztuki więzi niejako całą jej masę, ogałacając z niej "zjadaczy chleba". Nie z całej; niestrawione przez nich resztki poezji tłuką się po świecie, ale zdezorganizowane: zamiast być rytmem życia staje się ona jego arytmią. Podejrzewam, iż one to pokutują w pijaku, w graczu, w bandycie, który, zapalając papierosa, idzie z fantazją na śmierć, w młodym samobójcy i mordercy swej kochanki.
Na szczęście u kobiet opłakane to zróżniczkowanie nie zaszło tak daleko. Czyż prawie każda z nich w pewnej dobie życia nie jest poezją? Wszystkie Muzy podają sobie ręce w tym arcydziele przyrody. Ona jest poetą, kiedy mówi o sobie; jest malarzem, kiedy kreśli ołówkiem śliczny łuk brwi i kiedy na ladzie modniarki, niby na palecie, igra z szerokimi płatami kolorów; rzeźbiarką, gdy z cierpliwym artyzmem modeluje angielską wełną linię swoich bioder; muzyczką..: pal ją diabli, nie bądźmy pedantami. A wreszcie, ona to urzeczywistnia w świecie ten największy cud, mistyczny androgynizm sztuki: jest w jednej postaci i twórcą, i stworzonym dziełem!!! (Oto tyrada w stylu wczorajszego Narewicza.)
Ta odmienność kobiety odnośnie do sztuki zaznacza się w jej stosunku do teatru. Aktor mężczyzna a nie aktor - to dwa różne światy; starszy pan, który ma wydatny brzuszek i szeroką gębę, nie marzy na tej zasadzie o laurach Frenkla; natomiast kobieta, o ile ma "warunki" (a któraż przypuszcza, że ich nie ma?), czuje na dnie duszy, patrząc na inną kobietę na scenie: "A gdybym ja tak samo?" Niech los wyważy ją z banalnej kolei życia i zetknie ją z teatrem, co druga kobieta może być aktorką; codzienne doświadczenie przekonuje o tym.
Kinematograf rozszerzył jeszcze olbrzymio sferę kobiecych możliwości, a tym samym marzenia. Teatr to, bądź co bądź, stroma droga; długi, ciężki i upokarzający nowicjat do przebycia. Ale kino! Wejdźmy do kina: grają cudny dramat z "wyższych sfer życia towarzyskiego". Zgrabna kobietka, okryta gęstą wualką, śpieszy przez ulicę owym trwożnym, przebiegłym i zmysłowym krokiem, jakim, jak wiadomo, kobieta z wyższych sfer towarzyskich między godziną piątą a siódmą śpieszy na schadzkę do swego kochanka. Dopada wreszcie wykwintnej garsoniery, już jest w ramionach Jego; ślicznym ruchem podnosi wualkę i podaje mu usta; oczy jej zachodzą mgłą, ciało gnie się, mięknie... Któraż z młodych osób, przyglądających się tej scenie, nie pomyśli w tej chwili: "Ależ ja to robię co dzień i On zapewnia, że ślicznie; dajcie mi tylko operatora i aparat, a wytnę wam film na 4000 metrów!" Któraż nie czuje się powołaną artystką, gwiazdą filmu? Tylko jak dostać się do tego sezamu! Chodzi o to, aby poznać mitycznego prof. Pietruszczyńskiego, tak, profesora Akademii Kinematograficznej. Jeszcze krążą po naszym mieście echa świeżej afery, ujawniającej jak magiczne jest działanie tego słowa: Akademia Kinematograficzna...
Takim chodzącym poemacikiem jest wczorajsza pani Stefa, żona drewnianego historyka, autora dzieła O psychozie wojen krzyżowych, czy coś podobnego. Pani Stefa jest w domu nieznośna tak, jak może być nieznośną tylko istota utalentowana, a nie mająca ujścia dla swego talentu. Coś ją rozsadza, coś się w niej burzy; przebiera się co pół godziny, kreśli scenariusze do filmów, w których jest równocześnie księżniczką i żebraczką, w których równocześnie zaplata ręce koło szyi ukochanego i wyciąga je ku niebu etc, cóż, kiedy nie zna nikogo, kto by ją mógł zapoznać z - profesorem Pietruszczyńskim! Nawija się sąsiad-kabotyn, który wyzyskuje ten stan duszy i łudząc ją swymi stosunkami - zostaje jej kochankiem; ale pani Stefa wpatrzona w swój cel, rzuca go ze wzgardą z chwilą, gdy się okazuje, że wszystko było szalbierstwem i że nędznik nawet nie zna - prof. Pietruszczyńskiego.! Wreszcie drugi fałszywy krok okazuje się szczęśliwym: - debiut w Berlinie - Europa - Oczy księżniczki Fathmy, film 5000 metrów - tryumf - auto - willa na i Riwierze - miliarder amerykański.
I w ostatnim akcie pani Stefa zjawia się na chwilę w swoim dawnym mieszkaniu - swojej dawnej klatce - abyśmy mogli naocznie i porównawczo zmierzyć wyżynę lotów, na jakiej ta "królowa filmu" przepływa nad głową biednego profesora historii i jego poziomego otoczenia, aby zniknąć naszym oczom hen, na dalekim widnokręgu nieb Europy, Ameryki, Australii... I jaka ona inna już ta pani Stefa; jaka miła, mądra, wykwintna, pobłażliwa... O cudowne, dobroczynne kino!...
Tą apoteozą zamyka się bajeczka o Oczach księżniczki Fathmy, błahostka dość niedbale sklecona, ale rozświetlona co chwila błyskami pysznego scenicznego temperamentu. Jest coś bardzo polskiego w owym "jakoś to będzie", z jakim pisana jest ta sztuka. Akcja, dialog człapią sobie pomału, ba, nawet zdrzemną się raz po raz, obyczajem pana Zagłoby, w kulbace; to znów, jak zepną ostrogą konika, jak dadzą susa, jak zaiskrzą się konceptem, humorem!... Miła i rozbawiona ironia w stosunku do życia; celne rzuty przywodzące na myśl Zapolską, ale bez jej zajadłości i bez jej fałszywego kaznodziejstwa, to zalety, sprawiające, iż te Oczy czynią wrażenie dojrzalsze od innych utworów Kiedrzyńskiego, które miałem sposobność oglądać. Jest tu wreszcie figura tego Narewicza - jeszcze jeden odcień galerii kabotynów i pieczeniarzy - dająca pierwszorzędną rolę aktorowi, który ją umie wyzyskać. A jeśli kto powie, że ten Narewicz jest wariantem Eustachego z Sąsiadki, że pewne sytuacje przywodzą na pamięć Ich czworo Zapolskiej etc, można rzec: "I cóż to szkodzi?" Właśnie to podawanie sobie z rąk do rąk figur, sytuacji, przekształcanie ich nowym rysem, nowym odcieniem, ożywianie ich świeżością temperamentu to też znamienny i nieodzowny Warunek dobrej tradycji komediowej. Niech autor bierze sobie, skąd chce, swoje sznureczki i swoje laleczki, byleby śmiać się umiał własną piersią, i szczerze!
Gość nasz, p. Nowakowski, zabłysnął w roli Narewicza, miłym i inteligentnym humorem. P. Nosarzewska, która niedawno z wdziękiem mówiła wiersze Celimeny, roztoczyła urok "wiecznej kobiecości" tym razem, zgodnie z rolą, w zmniejszonym formacie, ale bardzo skutecznie. Zarazem mieliśmy sposobność stwierdzić niewątpliwą wyższość teatru nowoczesnego nad klasycznym. Molierowska Celimena przeszła do nieśmiertelności w jednej sukienczynie na całych pięć aktów, podczas gdy ta pani Stefa, w ciągu swego życia tak znikomego jak życie łątki, zdołała nam pokazać siedm czy ośm ślicznych tualet z warszawskiej pracowni Zmigrydera. (Sądzę, że za tłusty ten druk należałby mi się od firmy co najmniej jaki damski kapelusik lub halka.) P. Malinowski był w miarę suchy i w miarę pocieszny, zgodnie z właściwościami żonatych profesorów na scenie.