KIEDRZYŃSKI *MIŁOŚĆ BEZ PIENIĘDZY*
Psychika narodu odzwierciedla się w jego języku. Wśród wszystkich narzeczy indoeuropejskich przysłowie "Indyk myślał i zdechł" - tak wzgardliwe w swoim ekspresjonizmie dla procesu myślenia - jest specjalnością niewątpliwie polską. Zastanawiałem się też nad słowem "kombinator". Czemu jedna z najcenniejszych zdolności ludzkiego umysłu, zdolność kombinowania, tak w nim została wydana na wzgardę? Skąd to - mówiąc stylem prawniczym - "domniemanie" językowe, że wszelka czynność kombinacyjna obrócona jest ku obejściu kodeksu? Dużo by o tym mówić. Przebyliśmy szkołę dewaluacji, która wydobyła na wierzch specjalne przymioty. Minęła dewaluacja, przyszła stabilizacja, sanacja, a kombinator został. Gdzie przyczyna? Odpowiedź na to znajdziemy po trosze w atmosferze komedii Kiedrzyńskiego.
Teatr Mały. Miłość bez pieniędzy, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Stanisława Stanisławskiego. Dekoracje Stanisława Śliwińskiego (21 II 1929).
Parę lat temu Kiedrzyński napisał komedię o dansingu. Ale wówczas widział w nim tylko szał taneczny. Tutaj nie oglądamy dansingu, ale czujemy jego promieniowanie, jego rolę, można rzec, społeczną. Rola ta jest bardziej doniosła, niżby kto mógł sądzić. Dawniej - w zamierzchłych przeddansingowych czasach - nie było terenu, na którym codziennie w swobodnym i poufałym stosunku mógłby się zetknąć poważny dyrektor banku albo dygnitarz państwowy z sympatycznym niebieskim ptakiem, z "kombinatorem". Dzieliły ich mury nie do przebycia. Dziś mogą się spotkać bodaj co wieczór - w dansingu. Mogą się poznać, zrozumieć, polubić, ocenić, spojrzeć wspólnie na życie trochę inaczej.
Sprowadza ich - aby znów wyrazić się uczenie - "do wspólnego mianownika" kobieta. Ona. Genius loci. Też wytwór epoki. Jakże nieprzebyte były dawniej bariery dzielące suteryny od wyżyn społecznych, "cnotę" od niecnoty, dobry ton od złego tonu! Ładna dziewczyna, jeśli nie chciała nędzy, zostawała ko-kotką - a wtedy była poza nawiasem społeczeństwa. Dziś jakże się zatarły wszystkie linie demarkacyjne, jak zabawnie poplątały się wszystkie możliwości! Siedzi sobie przy stoliku taka ładna buzia albo łyska w tańcu śliczną parą nóżek i kombinuje - też kombinuje: od jej daru kombinacji zależy wszystko w jej życiu. Równie dobrze może być jutro wmieszana w proces jakiego "adepta szkoły filmowej" o kradzież i morderstwo, jak może zostać panią dyrektorową, generałową czy wojewodziną... A jeżeli przypadkowo taka śliczna kombinatorka połączy swoje losy z kombinatorem - wówczas stanowią potęgę! Bo gdyby jakaś zanadto śliska kombinacja poślizgnęła się, zawsze jeszcze zostanie ucieczka: bodaj pod skrzydła "władzy", która bawiła się co wieczór przy tym samym stoliku...
Ten dość specjalny światek studiują z upodobaniem nasi komediopisarze. Można by powiedzieć, że zajmuje on w naszym współczesnym teatrze aż za wiele miejsca. Zapewne obserwacja jest tu najwdzięczniejszą, najbardziej podręczną. Łatwiej jest zajść od czasu do czasu do "Oazy" niż nosić pół roku węgle z piwnicy, jak czynił podobno Kaden-Bandrowski przed napisaniem Lenory. Ale może w tej predylekcji jest i głębszy symptom, może być, że w tej sferze najdobitniej wyraża się ogromna przemiana obyczajowa, jaką przeżywamy.
Kiedrzyński jest z naszych komediopisarzy tym, który najlepiej wyczuwa puls nowego życia. Tak się złożyło, że od paru lat, z powodu nieobecności w Warszawie, nie zdawałem sprawy z jego ostatnich komedii, oglądałem je tylko jako widz. Po wczorajszej mogę z przyjemnością stwierdzić, że utalentowany autor jest w doskonałej formie. Wyzwolił się z narowu, któryśmy mu czasem zarzucali, z narowu moralizowania, nie zawsze we właściwym sensie i nie zawsze przez właściwe usta. I właśnie kiedy nie sili się na doraźny morał, kiedy pozwala sztuce swojej mówić samej za siebie, staje się tu niemal moralistą.
Parę figur postawił kapitalnie na nogi. Jedna to ów Alfred, inżynier świeżego powietrza. Jest w nim dobrze odczute połączenie braku skrupułów, gdy chodzi o wydobycie pieniędzy, z bardzo szczerymi odruchami delikatności serca, gdy chodzi o kobietę. A ponieważ kobieta stanowi dlań w potrzebie środek do wydobycia pieniędzy, linia "honoru" Alfreda wygina się w bardzo zabawny sposób. Ale te splątania były zawsze specjalnością wszelkiego honoru: sfałszować weksel, aby spłacić w terminie szulerowi dług karciany, jest rzeczą na pozór paradoksalną, a jednak zasadniczą dla pojęć honoru i mającą swoje filozoficzne uzasadnienie. Wydobycie uczuciowych wartości tej postaci, uczynienie tego typowego "kombinatora" figurą bardzo ludzką, niemal sympatyczną, jest ze strony Kiedrzyńskiego skorzystaniem z praw pisarza. Sąd skazując zbójnika Janosika na śmierć, spełnił swoje prawo; poeta opromienił go poezją i też spełnił swoje.
Druga silnie postawiona figura to Wikta - Witaminka, jak ją pieszczotliwie nazywa mąż, a za nim jej wielbiciele. Dziecię ludu, które, niemal bez przejścia, wprost z pralni matczynej znalazło się na posadzce modnych dansingów, sprytna a głupia, łakoma i chciwa, proletariuszka nienawidząca "burżuja", a marząca o własnej kamienicy, w której, jako pani właścicielka, będzie katem dla biedaków i dla ludzi nie dość "przyzwoitych", przyszła pani Dulska z oczyma gazeli, natchnienie poety i malarza, ucieleśniona poezja konfekcji damskiej - i przy tym wszystkim dziecko rozbrajające przewrotną naiwnością dziecka, to typ bardzo ciekawie ujęty.
W dość staroświeckim motywie akcji - spodziewany spadek, który okazuje się złudą - autor znalazł odczynnik na wydobycie charakterów. Próba ta wypadła zabawnie i pomysłowo co do Alfreda, gdy, zaplątany we własne sidła, ilekroć najszczerzej w świecie próbuje wykazać swoją uczciwość i dobrą wiarę w stosunku do jednej ze stron, tym głębiej grzęźnie w stosunku do drugiej - i na odwrót. W tym poplątaniu lojalności z "grandą" i w ogóle w odnoszeniu się Alfreda do spraw finansowych jest też jakiś infantylizm, który znalazłoby się może na dnie różnych nieporozumień dorosłych ludzi z kodeksem. Inaczej znów w tym pryzmacie łamie się charakter Wikty; ta przebiegła dziewczyna z pierwszego aktu, chrupiąca łakomie czekoladki, lawirująca sprytnie między trzema mężczyznami, z których jednego niby to - na swoją miarę - kocha, naraz przemienia się nam w oczach, każda scena dodaje jakiś rys do jej charakterystyki, mała Witaminka urasta, olbrzymieje, drapieżna, potworna. Aż nagle, kiedy dla "kamienicy" - tej marzonej w snach dziecka kamienicy - poświęciła kochanka i kiedy z kolei grozi jej, że jej zabiorą tę kamienicę, i Witaminka wybucha nieutulonym płaczem dziecka, i chroni się w ramiona męża szukając u niego ratunku, znowuż jest dla nas tym, czym była na początku: ciemnym, nieświadomym, nieodpowiedzialnym dzieckiem... Z rozrzewnieniem niemal patrzymy na tych dwoje dzieciaków, co do których przyszłości mamy jak najgorsze przeczucia. I ta para, Alfred - Witaminka, będzie żyć na scenie; to w komediopisarskiej karierze Kiedrzyńskiego moment głębszego poetyckiego zrozumienia życia. To Manon Lescaut i kawaler des Grieux powojennej Warszawy.
Wikta znalazła w p. Malickiej wcielenie wprost idealne. Pan Grabowski miał w swojej grze ten odcień miłej niepoczytalności, który jest zarazem usprawiedliwieniem i wyjaśnieniem Alfreda. Junosza-Stępowski, jako szlachcic z Pokucia, zanim usta otworzył, już dostał brawo za swoje arcydzieło charakterystyki. Reszcie zespołu, z niezrównaną Czaplińską na czele, oddaliśmy pochwały po premierze.