KIEDRZYŃSKI *NIE RZUCAJ MNIE, MADAME*
Teatr Letni. Nie rzucaj mnie, madame, lekka komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Pawła Owerłły. Dekoracje Antoniego Aleksandrowicza (24 X 1930).

Teatry nasze zajmują w stosunku do teatrzyków kabaretowych osobliwą pozycję. Dąsają się o ich powodzenie, widzą w nich niebezpieczną konkurencję, zazdrośnie strzegą atrybutów hierarchii, równocześnie zaś robią, co mogą, aby się do nich upodobnić. Niedawno jeden z dyrektorów teatru skarcił krytykę, że ośmiela się poświęcać nieco uwagi "kabaretowi", o ile widzi w nim przejawy talentu; krytyka zaś od i paru lat karci... tegoż właśnie dyrektora za to, że zmienia swoją wielką scenę w filię "rewii", częstując nas do znudzenia, często bez miary i sensu, wstawkami, kupletami, piosneczkami, girlsami... Ten sam dwuznaczny stosunek jest i w sztuce Kiedrzyńskiego. Raz po raz jakaś wycieczka, będąca wyrazem dąsu "autora dramatycznego" na łatwość sukcesów rewiowych. A nawet cała sztuka jest właściwie satyrą wymierzoną przeciw tryumfującej czelności królów rewii, którzy, rozebrawszy parę dziewcząt do goła, zrymowawszy "maj" i "daj", ogłupiają Warszawę swymi "przebojami". Ale równocześnie sztuka Kiedrzyńskiego szuka sukcesu ściśle w tym samym: piosenki, girlsy, szmuncesy, nogi pań Gorczyńskiej czy Zawadzkiej, plecy panny Rapackiej... i w gruncie - skecz rewiowy, z tą różnicą, że trwający trzy godziny. Bo co się tyczy samej komedii, podejrzewam ją, że miała służyć tylko za pretekst do tych nieodpartych efektów. Jest to dość staroświecka historia restauratora z małego miasteczka, człeka o złotym sercu i młodej żonie, którą to żonę porywa wir warszawskiego życia, wciągając ją na scenę teatrzyku, w objęcia fabrykanta szlagierów i nieomal w szpony handlarza żywym towarem. Doświadczenia, które przeszła, pozwalają jej w końcu ocenić skarb, jaki miała w mężu-restauratorze - że zaś wśród wszystkich swoich przygód pozostała "czysta", autor nie widzi przeszkód do odrestaurowania szczęścia małżeńskiego. I my także nie. Ale opuszczając teatr nie możemy się oprzeć refleksjom, które autor niebacznie w nas rozbudził. Tak jak piosenka rewiowa zabiła operetkę, dając publiczności jej melodyjny ekstrakt, a uwalniając ją od uprzykrzonego balastu, tak samo kabaretowy skecz staje się groźną krytyką dla farsy przez to, że uczy cenić - ekonomię czasu. Daje sytuacje, typy, dowcipy niejako w zgęszczeniu, załatwia w dziesięć minut to, co teatr czuje się w obowiązku rozprowadzić na czas wystarczający do odegrania Hamleta. I jeżeli "prawdziwy" teatr na zadokumentowanie swej wyższości będzie miał tylko to, że jest "w trzech aktach" - boję się, że nie wygra sprawy...
Grano sztukę dość mdło. Fertner dał tysiączną odbitkę tej kliszy, którą załatwia się ze wszystkimi rolami; co prawda to, co mogłoby tu być najzabawniejsze, mianowicie, jak restaurator z małego miasteczka przedzierzga się w dyrektora modnej "rewii" warszawskiej, to właśnie zgubił autor za kulisami między pierwszym a drugim aktem. Pani Gorczyńska pokazała wszystko, czego sztuka od niej zażądała, a było to dość dużo... Pan Kurnakowicz dał jeden z tych "szmoncesów", które mogą mu zyskać... engagement do jakiegoś "Oka". Słowem, to, co miało być satyrą i odwetem teatru, stało się w gruncie jego kapitulacją. Czyżby "zaraza w Grenadzie"? Spójrzmy, co się dzieje. Wyrwicz bije fachowych aktorów na ich własnym terenie; Modzelewska trzęsie się z tremy wstępując na deski "Qui pro quo"; Romanówna wykonywa "taniec brzuchem" na scenie obrotowej... Mamyż rozdzierać szaty z tego powodu? Gdybyż były tylko takie zmartwienia!...