KIEDRZYŃSKI *WINO, KOBIETA I DANCING*
Teatr Polski. Wino, kobieta i dansing, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Karola Borowskiego. Dekoracje Stanisława Śliwińskiego (8 IV 1926).

Niespodzianką wczorajszej partii jest teren, na którym się rozgrywa. Wnosząc z tytułu spodziewaliśmy się spędzić wieczór na warszawskim asfalcie, gdzieś między Bristolem a "Europą"; tymczasem znaleźliśmy się - w "cichym dworze", niemal jak w niedawnej sztuce Morstina. Ale jest różnica: cichy dwór pana Tomasza jest pod samą Warszawą. Takie na pozór drobiazgi jak warunki komunikacji - nie są bez znaczenia. Toteż nie straszą w tym dworze żadne duchy, a raczej straszy jeden miły duszek, najnowocześniejszy elf tańca.
Ten duch to symptom. Żadne tanie egzorcyzmy ani kazania tak łatwo go nie wypłoszą. Bo wdała się w to poezja, marzenie. Dzięki nim żona biednego urzędniczka, pracującego dla niej po 16 godzin na dobę, stwarza sobie fikcję innego, nadrealnego życia. Żyje w tej pląsawicy, jak w oparze haszyszu. Wyznaję, że nie mam serca gniewać się na nią: na tyle pokoleń mężów karciarzy, piwoszów, szachistów, rybołówców, długo jeszcze kobiety będą musiały tańczyć, zanim dotańczą się do równej miary ogłupienia.
Ta boginka tańca, pani Wanda, która wprost z dansingu spada na wieś, to jedna z najlepiej naznaczonych figur u Kiedrzyńskiego. W każdym jej słowie, geście, w całej psychice znać ten głęboki już, niepowierzchowny fałd duszy. Ta kobieta żyje wciąż jakimś fikcyjnym "ja", urobionym w dansingu i w kinie; to nowoczesna romantyczka, tuzinkowy demonek, który zresztą nikomu nic bardzo złego nie zrobi.
Skąd się wzięła na wsi u pana Tomasza? To zawiła historia. Poznała w Warszawie na dansingu młodego eks-porucznika, rozkosznego tancerza; jedno shimmy wystarczyło, aby straciła dlań głowę - i nogi. Chłopiec goły jak święty turecki siedzi na wsi u dziadka, i tu pani Wanda pod bardzo sztucznym, bo zapożyczonym przez nią z kina pretekstem, wtargnęła. Podrażniona tym, że chłopiec, który w dansingu ma duszę tancerza, a na wsi duszę przyszłego patriarchy, przyjął ją dość chłodno i z zakłopotaniem, podrażniona tym zwłaszcza, że za kuzynkiem wodzi miłosnymi oczyma kuzynka Madzia, a i on spogląda na nią nie bez sympatii, pani Wanda wpada w szał nerwów. Zawraca z powodzeniem głowę dziadkowi, w którym, jak w każdym dawnym kobieciarzu, tkwi materiał na starego durnia; opanowawszy go, wyjdzie za niego, wypędzi z domu znienawidzoną Madzię, z Kazimierza wykroi sobie zarazem wnuka i kochanka (tej kombinacji jeszcze nie było!) - oto jakie rzeczy zapowiadają się w cichym dworze. Mamy wrażenie, że z tą osóbką wszedł w te ściany bakcyl jakiegoś szaleństwa; poważny salon zmienia się w separatkę; butelki szampana wyrastają spod ziemi (w każdej prawie sztuce Kiedrzyńskiego kulminacyjnym momentem jest scena pijacka), "wstawiony" dziadek w srebrnej cukiernicy na głowie robi jazz-band z tacy, przyszła babcia tańczy z przyszłym wnukiem, łyskając ślicznymi nóżkami, a cielątko Madzia z rozpaczą w sercu, zalewając się łzami, gra im do tańca ostatnie shimmy: Jak ja lubię spać we dwoje... Słowem, robią, co mogą, aby zgorszyć czcigodne ściany; ale czcigodne ściany, które pamiętają może kuligi warszawskie z czasów księcia Pepi, myślą sobie: "Oj, dzieci, dzieci, nie takie tu się rzeczy widziało..."
I miały rację ściany, że się nie zgorszyły przedwcześnie, bo wszystko kończy się arcyniewinnie. Wystarczy jednego realnego faktu, aby prysnął cały ten sen kilku osób. Oto zjawia się po prostu mąż pani Wandy. Zapomniała o nim, a raczej, w swojej fantazji o życiu dzierganej pod muzykę shimmy, wyrzuciła - obyczajem poetów - za nawias natrętne realności. Pani Wanda wróci z mężem do Warszawy, a Kazimierz ożeni się z Madzią, wygłosiwszy parę frazesów o pracy i o Polsce, po czym zaczną we dwoje mężnie czekać sukcesji po dziadku.
I tu jest słabsza strona tej z werwą napisanej farsy. Grano tu przed kilka laty francuską sztuczkę Jej tancerz, ale tam nikt nie gadał frazesów o Francji. Na tę manię naszych autorów mieszania Polski do wszystkiego zwracano już uwagę, ale bezskutecznie. Gdybyż choć staranniej dobierali swoich kaznodziejów! Ale gdy lada wałkoń, lada pasożyt - bo ostatecznie czymże jest ten Kazimierz? - czuje się w obowiązku robić co chwila niewybredne wycieczki "satyryczne" w rodzaju: "co przy naszym sejmie może być mądrego" etc, to jest doprawdy zupełnie niepotrzebne pomieszanie materii. I nasuwa się żal: gdybyż Kiedrzyński przy swoim nerwie scenicznym miał więcej wyboru, więcej krytycyzmu! Ale u niego tak: w dialogu, otok ciętych powiedzeń, sporo sieczki; w sytuacjach brak miary (np. finał aktu drugiego). Tak już sponiewierał tego dziadka, wlawszy w niego nad miarę szampana, że wraz ze swymi figurami i sam autor stracił równowagę: na zabawę jest ta scena za przykra, a na satyrę czy na komedię za błaha. Wszystko, co ma być w tej sztuce uczciwością, uczuciem, brzmi zdawkowo, często fałszywie. Ale mimo wszystkich tych braków, jest w Kiedrzyńskim coś, co sprawia, że zazwyczaj wygrywa partię: jeżeli nawet krytyka grymasi, to z publicznością, ze swoją publicznością, porozumiewa się doskonale. Tak było i wczoraj: raz po raz brawa przy otwartej scenie, i to - trzeba z żalem stwierdzić - nie przy najlepszych konceptach; owacje po spuszczeniu kurtyny; słowem, szeroki sukces.
Podzielił go ten szczęśliwy autor z aktorami, którzy czuli się widocznie w swoim żywiole. Główna rola przypadła p. Maszyńskiemu; wyborny a młody artysta miał do pokonania niemałą trudność grając sześćdziesięciopięcioletniego starca! Może to było przyczyną, że zanadto wezwał na pomoc różne defekty fizyczne, nawet nieistotne, jak np. jąkanie? W tych najróżniejszych "tikach", niebezpiecznych w pierwszoplanowej roli, łamała się trochę linia, dając - obok żywiołowego komizmu - wrażenie pewnego niepokoju. Może też ponad intencję autora "skretynizowała" się ta postać? W pani Wandzie znalazła p. Mila Kamińska jedną z ról, w których celuje: nowoczesną kobietkę, pijaną na trzeźwo, palącą się na zimno, zręcznie operującą swymi fizycznymi warunkami. Jeżeli p. Łuszczewski i p. Mazarekówna nie zdobyli pełnej naszej sympatii, to doprawdy nie ich wina, bo grali dobrze; ale same role mają coś drażniącego. Pierwszorzędnie wyzyskał figurę zawiędłego urzędnika p. Fritsche.