KIEDRZYŃSKI *GRA SERC*
Z teatru "Bagatela", Gra serc, sztuka w trzech aktach Stefana Kiedrzyńsklego. Reżyseria Ludwika Czarnowskiego (2 III 1920).

Etykietki mają swoje dobre strony. Jeżeli przylepimy sztuce Kiedrzyńskiego etykietkę "melodramat", uwolni nas to od razu od wielu kłopotów i zastrzeżeń. Nie będzie to wprawdzie definicja zupełnie ścisła, gdyż założenie utworu jest raczej realistyczno-obyczajowo--psychologiczne; niemniej jednak temperament autora ponosi go raz po razu w ciągu akcji w kierunku melodramatu. Nie myślę brać mu tego za złe - wszędzie można znaleźć szczęście.
Środowisko, w którym toczy się owa Gra serc, to sfera typowych szlacheckich wykolejeńców, których literatura nasza z ostatnich dziesiątków lat posiada tak piękną galerię. Niezrównany pan Tomasz Łęcki w Lalce, papa Pławicki Sienkiewicza, Czarnoskalscy z Rozbitków, Pobratyńscy i Granowscy Żeromskiego, i tylu innych. Niezaradność życiowa, gest rodowej grandezzy przy dość mętnych pojęciach etycznych, resztki tradycyjnej gościnności i "serce na dłoni" przy butelce taniego węgrzyna - oto cechy, jakie wyszedłszy "z ziemi" przenoszą na miejski grunt ci zapóźnieni kontuszowcy. Okaz ten zresztą stanie się niebawem kopalnym zabytkiem. Lata wojenne, jak w tylu innych rzeczach, uczyniły przewrót w psychice szlacheckiej; typem gatunku stał się szlachcic-"żyła", chytry, zapobiegliwy, nieużyty, pijący wodę mineralną i posuwający "trzeźwość życiową" do najdalszych dozwolonych granic. Przeczuł tę ewolucję stary Fredro, ów niestrudzony kolekcjoner odmian gatunku homo nobilis: obok swego Cześnika, przekazał nam Łatkę i Twardosza.
Pan Orczyński z Gry serc należy do owego dawniejszego typu. Przeputawszy majątek na konie wyścigowe z przyległościami, wylądował z resztką kapitaliku w podmiejskim dworku małego miasteczka. Dom i jego mieszkańcy zieją stęchlizną i smutkiem. Papa na przemian klnie i wzdycha za utraconym majątkiem; matka zaczytuje się w romansidłach; inny rozbitek, Mora-Morski, brząka na gitarze i prawi kazania na temat idealizmu; synalek, urzędniczyna "przy telegrafie", urozmaica to życie najczystszą gwarą warszawskiego andrusa. W tym to środowisku wzrosła Irena Orczyńska, bujna i piękna dziewczyna; duszno tam było jej młodym płucom, że zaś z wychowania nie umiała wymyślić nic lepszego, poszła pewnego pięknego dnia w świat za pierwszym mężczyzną, który się jej nawinął. "Przeklęta" tradycyjnie przez ojca, osunęła się po rozstaniu z pierwszym kochankiem do ostatnich granic upadku; aż wreszcie - nie wiemy bliżej, w jaki sposób -; pojednała się z rodzicami i wróciła do domu. Tu poznał ją i pokochał młody i szlachetny Roman; Irena pokochała go wzajem i pozwala nieświadomemu jej przeszłości chłopcu snuć plany małżeństwa. Ojciec patrzy na młodą parę okiem starego wygi, któremu niejeden raz zapewne zdarzyło się sprzedać ślepego konia na jarmarku; w małżeństwie Ireny widzi rehabilitację córki i oczyszczenie tarczy herbowej Orczyńskich.
Z dwóch stron jednak nadciągają chmury i zaciemniają widnokrąg tego narzeczeństwa, napełniającego cały dworek echem swych całusów. Z jednej strony, w Irenie - jak przystało na uświęconą w literaturze "kurtyzanę odrodzoną przez miłość" - dojrzewa postanowienie wyznania Romanowi przeszłości (diabelnie czuje się pewną tego chłopca!), z drugiej, zjeżdża opiekun Romana, milionowy self-made man Radwan, aby ratować wychowanka przed małżeństwem z niegodną Ireną. Bogacz chce załatwić rzecz paroma akcjami naftowymi, ale ten sam Orczynski, który nie wahał się ani na chwilę ciągnąć młodego chłopca w sieci dwuznacznego małżeństwa, oblewa się karmazynowym rumieńcem Oburzenia na wzmiankę o pieniądzach. ("Orczynski jestem!!") Irena po kilkunastu koniakach wyznała Romanowi wszystko i gotowa była z rezygnacją usunąć się z jego drogi, ale wyprowadzona z równowagi butą milionera, wybucha - dowiadujemy się, że tym "pierwszym", za którym poszła w świat, był właśnie on sam, Radwan. Egzaltowany chłopak, przejęty krzywdą ukochanej, tym bardziej stanowczo ofiarowuje jej swą rękę - miłością swą zapłaci jej za winę opiekuna. Ale czy się nie cofnie, czy ostatecznie Radwan nie zwycięży? - nie wiadomo nawet po zapadnięciu kurtyny. Na razie patriarcha rodu Orczyńskich, świadomy savoir vivre'u wali z pistoletu w łeb Radwanowi, ale chybia - może stary wyga nie bardzo i chciał trafić? To "pudło" jest psychologicznie najlepszym pomysłem w sztuce.
Sztuka, napisana z rozmachem i wybitnym nerwem scenicznym, posiada pewien znamienny rys. To iż, w środowisku, jakie nam autor przedstawia, wiele z osób działających zajmuje dość mętne stanowisko etyczne odnośnie do swoich postępków, to zupełnie naturalne; gorzej, iż stanowisko samego autora w tej mierze wydaje się nam chwilami mocno niejasne. Odnosi się to zwłaszcza do roli Radwana. W Półświatku Dumasa syna 01ivier de Jalin dokłada wszystkich starań, aby w imię przyjaźni ocalić naiwnego Rajmunda od małżeństwa z Zuzanną d'Ange, która zdołała oczarować chłopca i ukryć przed nim swą przeszłość. Otóż 01ivier był sam swego czasu kochankiem Zuzanny i to wystarcza, aby uczynić jego akcję wybitnie niesympatyczną. Cóż dopiero Radwan, który, sam dobrze szpakowaty, był pierwszym kochankiem, uwodzicielem młodziutkiej dziewczyny! I oto ten żelazny "właściciel kuźnic" przez trzy akty dzięki swym pieniądzom rządzi się impertynencko w obcym domu, prawi kazania, lekceważy, upokarza wszystkich, sam siebie wycofując: zupełnie z kwestii, która bądź co bądź i jego poważnie dotyczy; i w końcu wychodzi jak tryumfator, nawet "kule go się nie imają"! I autor aż do końca pozostaje pod wyraźnym prestige'em jego "energii" i — milionów. Protestujemy: dość już szacunku budzą pieniądze w życiu, chcemy choć na scenie mieć odwet! Tego rodzaju nieporozumień dałoby się wskazać i więcej; rozsądzenie zaś ich staje się dla nas dość trudne, ile że autor posiada dar mówienia w bardzo wielu słowach bardzo niewiele. Aby ocenić ten cały konflikt, mieliśmy prawo co najmniej wiedzieć, w jaki sposób Irena została kochanką Radwana, jakiej natury był ten związek, w jakich okolicznościach, z czyjej winy nastąpiło zerwanie. O tym wszystkim nie dowiadujemy się, poza paroma ogólnikami, dosłownie nic; dopóki się zaś rzecz nie wyjaśni, sympatie nasze muszą pozostać po stronie kobiety, jako słabszej.
Zapewne, ale znów autor mocno nam to utrudnia, straszliwie bowiem przysolił i przypieprzył tę Irenę - i nie bardzo wiem czemu. Aby wywołać ten sam konflikt, wystarczyłaby zupełnie rewelacja, że panienka z zacnego domu miała jednego kochanka, no, niech jej będzie wreszcie dwóch, ale po co, w jakim celu spychać ją na dno trywialnej, grubej prostytucji? To już jaskrawość dla samej jaskrawości: l'art pour l'art, echo minionej epoki teatru brutalnego, który dziś bardziej prawie trąci myszką niż Panna mężatka Korzeniowskiego. Chyba że było to autorowi potrzebne na to, aby dać efektowną teatralnie scenę, gdy Irenę pod wpływem trunku i tańca ponoszą reminiscencje dawnego, "szampańskiego" życia i kiedy spod narzuconej jej przez miłość maski błyska w tym dworku pod filarkami twarz rozpasanej bachantki? Ależ znowu po tym przeobrażeniu niepodobne do utrzymania są skrupuły Romana, który mimo wszystko, czego się dowiedział, czuje się honorem zobowiązany do poślubienia tej drugorzędnej hetery, zaręczywszy się z nią jako z niewinną panienką. Tak więc brniemy z jednej wątpliwości w drugą; i samo nawet zakończenie nie zaspokaja nas w zupełności. Może dlatego, iż czujemy instynktownie, że przyszłe życie młodej pary i wszystkich w ogóle osób w sztuce zależne będzie od stanowiska tego, kto ma klucz od kasy, od Radwana - jego zaś intencji w tej mierze nie objawił nam autor ostatecznie. Słowem, brakuje morału: Hto to bude platil? - jak mówią bracia Czesi.
Role w sztuce są dobre i grano je też dobrze. Stary Orczyński, połączenie lekkomyślności, frantostwa i szlacheckiej fumy, zresztą ot, niezgorszy człowiek - to typ bardzo swojski, z niewątpliwej rasy "Lechitów", jak ich maluje Ślaz u Słowackiego. Mimo iż nie wszystkie cechy tej postaci leżą w rodzaju p. Trzywdara, dał nam, jak zawsze, rolę starannie opracowaną. Mora-Morski, zbankrutowany apostoł-filantrop, kojący wszystkie swoje smutki ukochaną gitarą, a ujawniający po paru kieliszkach jakieś desperackie i rzewne akcenty typowej "szerokiej natury" - to znów w polskiej sztuce typ dość egzotyczny, trącący raczej rosyjskimi wpływami; p. Czarnowski wyposażył tę rolę w szczerze bolesną akcenty zwichniętego życia i zawiedzionego serca. Pani Łącka grała Irenę z brawurą i szczerością, umiała wszystkie elementy tej roli stopić w jednolitą całość i zbudzić w nas sympatię do tej quand meme Orczyńskiej, panny ze szlacheckim animuszem, która dlatego może się "puściła" (kto wie?), iż nie miała wierzchowego konia, na którym by się mogła wyszaleć. Pan Noskowski jako Julek budził wesołość pysznym zacięciem warszawskiego dziecka ulicy; p. Czapelski miał w roli Radwana twardość i chłód, pod którymi można było odgadywać żywe i bijące niegdyś, a zmrożone życiem serce: była to rola, o ile autor na to pozwolił, dobrze postawiona. Pan Brzeski całował jak z nut, a był szlachetny jak... wicehrabia z romansów, którymi obczytuje się stara Orczyńska, z humorem grana przez p. Dąbrowską.
Niezupełnie odpowiednią była, moim zdaniem, dekoracja we wszystkich trzech aktach. Tło, w którym się rzecz rozgrywa, jest tutaj bardzo ważne: powinno ono już samo przez się dać wrażenie czegoś strupieszałego, zdeklasowanego, atmosfery, w której się wszyscy dławią, gdzie brak powietrza, słońca - jak to od pierwszej chwili odczuwa Radwan. Jesteśmy wszak prawie że „na dnie", w przedostatnim schronisku rozbitków życiowych. Rama musi być tu czynnikiem współgrającym. Tymczasem ujrzeliśmy wykwintny, dostatni salon, przepojony światłem, otwierający się szeroką werandą na iście tyrolski krajobraz - rozkoszna wilegiatura zamożnych ludzi, która budziła w nas, biedakach, tylko zazdrość i apetyt. Skąd taka omyłka?
W rozwoju naszej młodej scenki ostatnie przedstawienie stanowi interesujący etap. Przebiegłszy całą prawie klawiaturę komediowej Muzy, od farsy suchej i farsy z "łezką" aż do komedii psychologicznej i do intelektualnej groteski, zespół "Bagateli" uczynił wycieczkę w sferę niemalże dramatu. Próba wypadła pomyślnie; odświeżeni tą dygresją, z tym większą przyjemnością wrócą sympatyczni artyści do pogodniejszych tematów.