KIEDRZYŃSKI *CUDZIK I S-KA* Czasem jakiś drobny szczegół otworzy człowiekowi nieoczekiwane perspektywy, oświetli w nagłym błysku wiek cały ewolucji. Tak na przykład spoglądając na afisz wczorajszej sztuki przeczytałem u dołu drobnym drukiem: "Kapelusz p. Zofii Nakonecznej z firmy Nicole, Al. Ujazdowskie 22." Istotnie kapelusik był bardzo zgrabny, reklamowy - ale wiecie, kogo gra jego właścicielka? Bardzo skromną, bezinteresowną i cnotliwą ekspedientkę, której matka odnajmuje już nie pokoje, ale łóżka w pokoju - coś w rodzaju przytułku dla "byłych ludzi"... Mieszka tam pan Leonard, który grywa po podwórzach na gitarze, mieszka tam były carski rotmistrz, pijaczyna, ptak niebieski... I - kapelusz z firmy "Nicole". Mogliby dodać: "suknia od Myszkorowskiego", bo i sukienka była na pannie Kazi bardzo elegancka.
Teatr Mały. Cudzik i S-ka, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Karola Borowskiego. Dekoracje Stanisława Jarockiego (16 II 1935).
I w tym właśnie mieści się dość znamienna ewolucja teatru, a przynajmniej pewnego jego typu. Niegdyś, dawno już temu, teatr odkrył "szarego człowieka", odkrył nędzę. Ta nędza była schludna i miała nieodmiennie złote serce, ludzie ubodzy byli dobrzy, delikatni i życzliwi. Potrawy jedli proste, ale zdrowe. Trwało to dość długo i wydało na świat wiele ulubionych melodramatów. Aż przyszło "odbrązowanie" nędzy. Odkryto, że czystość - zarówno fizyczna, jak moralna - jest kosztownym produktem dobrobytu, że klasyczne "mleko", którym w literaturze karmiło się ubóstwo, jest fałszowane wapnem i wodą, gruźlicze, brudne i roi się od bakterii. Odkryto, że nędza wyżera w człowieku wszystko, co ludzkie...
Jeszcze gorzej wyszła na tym przewartościowaniu, wieś. HaHna, która w Wiesławie "pląsa z miną uroczystą - oburącz szatę ująwszy kwiecistą", zmieniła się w epoce realizmu w spoconą i niepachnącą dziewkę, która oddaje się jak bydlę na kupie gnoju. Teatr nie dał się ubiec w gorliwości powieściopisarzom. W epoce paryskiego Theatre Libre po przedstawieniu jakiejś chłopskiej sztuki krytyka skarżyła się, że w całym teatrze czuć było niemożliwie, aż do bólu głowy, zgniłym sianem i że to już zbytek wierności w pokazywaniu "szmatu życia". A jak wygląda bytowanie "byłych ludzi", pokazał Maksym Gorki w swoim Na dnie.
Jak więc i którędy zjawił się w teatrze ów "kapelusz z firmy Nicole" - niby gołębica zwiastująca powrót konwencjonalnego optymizmu? Sądzę, że przez kino. Nasze tak dziś na nowo modne powieści proletariackie mogą grzęznąć w realizmie, bo proletariat ich nie czyta, ale do kina chodzi właśnie ów "szary człowiek", który jeżeli się godzi oglądać własną nędzę, to żąda, aby ta nędza była w kapelusiku z firmy "Nicole". Może ma rację...
Kiedrzyński z natury swojej, z temperamentu jest realistą. Raczej skłonny jest widzieć człowieka w jego najmniej apetycznej postaci. Ale zarazem jest to autor bardzo wrażliwy na drgania eteru Chwili. Znalazł więc sposób, aby zaspokoić oba imperatywy, pokazał dwa światy: chamskie dusze w bogatych mieszkaniach, złoconych meblach, z brylantami w uszach - i złote serca w przytułku pani Mokrowskiej dla bezdomnych. Dekorator p. Jarocki poszedł intencjom autora na rękę - przytułek ten jest tak schludny, obrus zaścielony pod kartoflane placki tak nieskazitelny, parawanik przy każdym łóżku tak pełen delikatności... I to samo przeniesione w sferę moralną. I trzeba przyznać, że poza pewnym przeckliwieniem wszystko to jest dosyć miłe. Ten Kiedrzyński jest taki zdolny, że wszystko potrafi, nawet pisać "pod Dickensa". Ale i samemu Dickensowi nie darowalibyśmy przydługiego cackania się sublokatorów mamy Mokrowskiej (ach, jaką szlachetną siwiznę i jak dobrotliwy uśmiech ma ta mama!) na temat ilości skwarek w zupie. Ten moment sielanki radziłbym nieco skrócić, bo łatwo może któryś z widzów zdjąć but i cisnąć nim na scenę. Przynajmniej na premierze groziło to niebezpieczeństwo.
O ile wszystkie te naiwne szlachetności są po trosze na zimno robionym kiczem, o tyle Kiedrzyński odnajduje zwykłą werwę, kiedy maluje swoich "nowych panów": panią Sylwię Cudzikową, panią Leokadię Gryndalską, królowe konfekcji męskiej, pana Stanisława Żarłockiego, zdobywcę świata na małą skalę, przez wyścigi, przez kobiety, przez ladę sklepową i fałszywe frachty - oby nie przez kryminał! Obie damy zwłaszcza są świetne. Czerwone wylakierowane paznokcie są ich tytułem nowopańskim, jak niegdyś czerwone obcasy były szlachecką legitymacją fircyków. Ale gdy pan Jourdain, Molierowski mieszczanin szlachcicem, wstydzi się, że jego ojciec handlował suknem, pani Cudzikowa chwali s i ę, że jej rodzice handlowali suknem, gdy w istocie matka jej sprzedawała warzywa... Wiekuisty snobizm ma swoją wciąż zmieniającą się gamę odcieni, między pozycją towarzyską pani Gryndalskiej a pani Cudzikowej jest cała klawiatura takich, psia ich mać, niuansów, a sceny pomiędzy tymi dwiema damami należą do najlepszych, jakie Kiedrzyński napisał.
Pan Cudzik, właściciel magazynu konfekcji męskiej sam trąci cokolwiek konfekcją, wyrobem seryjnym. Ileż takich "gołębich serc" widzieliśmy już w teatrze! Ale nie o to mamy pretensje do Kiedrzyńskiego, takie odnawianie starych figur za pomocą paru nowych kresek, paru nowych sytuacji jest świętym prawem komediopisarza. Raczej, gdybyśmy się nie obawiali popaść w pedantyzm, moglibyśmy się czepiać autora o co innego: o pewne niezharmonizowanie dwóch figur tkwiących w tym panu Cudziku. Jeden to niezaradny kupiec i mąż, który nie umiał upilnować żony ani sklepu - drugi to już zanadto ewangeliczna personifikacja dobroci i serca. "Ten ogon nie jest od tego kota" - jak mówią Italczycy. Ten drugi ogon wyrasta panu Cudzikowi z chwilą, gdy wstąpił w zaczarowane progi przytułku mamy Mokrowskiej i znalazł się za jednym z jej schludnych parawaników.
Zagadałem się i zapomniałem opowiedzieć czarną intrygę stanowiącą treść sztuki. Ale to niezbyt ważne - i tak zapewne wszyscy pójdą oglądać rzecz naocznie, więc się dowiedzą, jak subiekt i wspólnik pana Cudzika zawiódł jego zaufanie i jak go doprowadził do ruiny, bogacąc się jego krzywdą; jak anielska panna Kazia, chytra niczym poborca podatkowy, zdobyła fałszywe frachty wspólnika i wręczyła je panu Cudzikowi; jak czarny charakter skusił bywszego rotmistrza Moskaluszkę, aby za marnych trzysta złotych odzyskał mu te frachty; jak bywszy rotmistrz, uczciwy człowiek w duszy (też gołąb, ale robiący trochę nieporządku) potrzebując pieniędzy po to, aby je posłać chorej żonie do Paryża, decyduje się na to łajdactwo i jak w końcu wszystko kończy się pomyślnie: pan Cudzik odzyskuje żonę i jeżeli nie sklep, to trochę gotowizny na założenie nowego, panna Kazia, odratowawszy złudą swojej miłości niedoszłego samobójcę i wróciwszy mu chęć do życia, wychodzi szczęśliwie za mąż za swego narzeczonego, ubogiego studenta... Dość charakterystyczna jest pobłażliwość autora wobec czarnego charakteru; w dawnym melodramacie musiałby taki Żarłocki skończyć nędznie, tutaj za całą karę wystarczy restytucja zagrabionego dobra - ot, dziewięć tysięcy gotówką, a piętnaście tysięcy wekslami, z żyrem pani Gryndalskiej. Ale uspokójmy się: małżeństwo z panią Gryndalską będzie dostateczną karą dla tego sklepowego arywisty.
Komedia ta, jak każda sztuka Kiedrzyńskiego, daje wyborne role aktorom i grana też była dobrze. Pan Fertner najlepszy jest w takich figurach wpółrzewnych, wpółrozśmieszających, o wiele milszy niż jako czysty komik. Komik całą gębą to dziś p. Janecka: co za nerw, co za humor i jak oszczędnymi wydobyte środkami! Pan Wesołowski był ociupeńkę za wytworny, brakło mu jakiegoś rysu świadczącego, że jego kultura towarzyska, bodaj na miarę pani Cudzikowej, jest trochę świeżej daty. Soczysty typ byłego rotmistrza dał p. Samborski, precyzyjnie scharakteryzowała panią Cudzikową p. Macherska.
Obecnego na premierze autora wywoływano przyjaźnie po drugim akcie. Ale skwarki radzę i tak wylać z zupy...