KIEDRZYŃSKI *CUDOWNE MEDIUM*
Teatr "Komedia". Cudowne medium, komedia w trzech aktach Stefana Kiedrzyńskiego. Reżyseria Karola Borowskiego. Dekoracje Stanisława Śliwińskiego (27 II 1924)..

Kwestia polskiego współczesnego repertuaru staje się coraz trudniejsza. Błędne koło. Teatry chcąc się wylegitymować polskimi nazwiskami, pragnąc zresztą szczerze służyć polskiej twórczości stawiają wymagania nad wyraz skromne, autor zaś, po zdobyciu paru sukcesów, pewien łatwego dostępu na scenę popuszcza sobie pasa i zamiast iść wyżej - osuwa się w dół poniżej dozwolonej miary.
Marzeniem teatru jest w zakresie komedii mieć swoich stałych autorów, którzy by rokrocznie znosili swoje sztuki jak kura jajko. Tak mniej więcej jest we Francji. Nie mówiąc o takich fenomenach płodności jak Sacha Guitry, który mało co przekroczywszy czterdziestkę napisał blisko sześćdziesiąt sztuk, lepszych, gorszych, ale płynących mu spod pióra swobodnie i lekko, każdy prawie autor czy spółka autorska rokrocznie daje swoją nowalijkę. Ale ta ciągłość możliwa jest tylko tam, gdzie talent, czasem i nieduży, wspomagany jest ogromnym zasobem kultury, pracy i tradycji. Otóż talent jest to istota nadzwyczaj kapryśna: gdy w danej chwili nie dopisze, gdy się zdrzemnie lub zboczy na fałszywe tory, wówczas - katastrofa! Stąd te zdumiewające nierówności, nawet u wytrawnych pisarzy. Polski autor niełatwo może zostać dostawcą teatralnym.
Takim słabym momentem jest wczorajsza komedia Kiedrzyńskiego, którą nas zasmucił po paru zamaszystych sztukach poprzednich. Zostały w niej prawie same ujemne strony zdolnego pisarza, nie osłonione tym razem wesołością i zmysłem życiowym. Wymęczona i gruba niedorzeczność, klecona bez humoru i nie wiadomo po co. Zapomnijmy o niej jak najprędzej w przekonaniu, że Kiedrzyński otrząśnie się rychło, wzgardzi gonitwą za tanim sukcesem i da nam tęgą komedię, na którą z pewnością go stać.
Teatr nie dopomógł wczoraj autorowi do połowicznego bodaj ocalenia sprawy. Doświadczona zazwyczaj reżyseria tym razem nie skorzystała ze swoich praw aby przejechać ołówkiem po rozwlekłościach, które, zwłaszcza w trzecim akcie, święcą prawdziwą orgię, tym dotkliwszą, iż sztuka skończyła się właściwie w drugim. Zdolny aktor p. Macherski nie może grać roli, którą mu powierzono, tak jak nie mógłby prowadzić sztuki jako bohater np. Lampy Aladyna. Nie mniej zdolna p. Leszczyńska też, w myśl francuskiego przysłowia, nie może dać więcej, niż posiada. Pół mężczyzny i pół kobiety to razem jest... hermafrodyta, ale nigdy para kochanków. Nawet p. Ćwiklińska nie zdołała pokonać martwego materiału swej roli. P. Stanisławski grał wybornie, ale...
Sztuka Kiedrzyńskiego w jednym jeszcze schlebia tańszym gustom publiczności: jest w znacznej części oparta na ośmieszeniu galicyjskiego urzędnika w Warszawie. Na szczęście odetchnęliśmy trochę po okresie antypatycznego judzenia jednej dzielnicy na drugą, w chwili gdy tak potrzebne jest współdziałanie wszystkich; i oto, gdy już to się przejadło nawet na szpaltach gazeciarskich, Kiedrzyński uznał za potrzebne odgrzać wszystkie najgrubsze na ten temat dowcipy! Z moralnego punktu widzenia pewną satysfakcją jest, iż ta nieładna robota nie przysporzyła mu ani chwały, ani powodzenia. Zastanawiałem się nieraz nad psychologią tej furii antygalicyjskiej. Spędziłem tyle lat w Galicji, że znam najlepiej wszystkie jej mniej apetyczne strony, nie mniej jednak widzę w tej kwestii tyle paradoksów, tyle podwójnych miar, że nieraz mnie to zdumiewa.
Niedawno np. obdarzono Krzyżem Polonia Restituta dróżnika kolejowego, który służył czterdzieści pięć lat przy kolei, oczywiście rosyjskiej. Doskonale, skoro jest dzielnym człowiekiem. Ale równocześnie starzy profesorowie uniwersytetu w Krakowie i Lwowie, z których wielu jest chlubą polskiej nauki, przymierają głodem, otrzymując parodię emerytury, gdyż - jak im to w swoim czasie oświadczono - służyli "rządowi zaborczemu"! W jednym z warszawskich pism widziałem olbrzymią klepsydrę z tytułami "b. prokurator, rzeczywisty radca stanu". Otóż od czasu upadku Austrii nie znam ani jednego wypadku, aby ktoś paradował z tytułami lub orderami austriackimi, które mógł uzyskać najlepszy Polak, podczas gdy polskość rosyjskiego "radcy stanu" zawsze była grubo niewyraźna... Ale trzeba się pogodzić z tym, że nie logika rządzi owymi sprawami, ale inne jakieś nieuchwytne czynniki.
Jeden z tych czynników dobrze zaobserwował Kiedrzyński, i zdaje mi się - on pierwszy. Między Galicją a Królestwem stoi nie tylko kwestia dzielnicowa, ale i stanowa. Podczas gdy Królestwo przechowało w znacznej mierze typ kultury szlacheckiej, w Galicji od dawna już odbywała się inwazja chłopskich synów do gimnazjów i na uniwersytet. Nawet ksiądz, który w Galicji typowo był chłopem, często aż do biskupa, w Królestwie przeważnie bywał szlachcicem lub upodobnionym do szlacheckiego typu. Masy chłopskich synów kończyły w Galicji prawo, dochodziły do wysokich urzędów. Stąd ten ośmieszany "centuś galicyjski", grubo ciosany, oszczędny, słowem, ten dr Bożek, niekoniecznie jest specjalnością galicyjską, ale po prostu także produktem wcześniejszej w tej dzielnicy demokratyzacji. Ale znowuż ta demokratyzacja to nieuchronna przyszłość wszystkich naszych dzielnic. Spostrzeżenie to świadczy o niezawodnym instynkcie rzeczywistości u Kiedrzyńskiego; jest on wśród naszych komediopisarzy tym, który najbardziej w lot chwyta i wyczuwa ewolucję społeczeństwa. Scharakteryzowanie tej ewolucji, z której to i owo znajduje się w zarodku i we wczorajszej komedii, dostarczy mu z pewnością tematu do niejednego szczęśliwego utworu.